panna Howard zwróciła się frontem do panny Joanny i patrząc na nią bladymi jak lód oczyma rzekła prawie basowym głosem:
– Masz pani słuszność… Osoby, które roznoszą plotki, powinny być wypędzone z pensji jak te, które nocami wałęsają się po restauracjach… Ja z tymi osobami kolegować nie myślę…
Madzia zasłoniła uszy i uciekła z sypialni, w której na szczęście nie było nikogo ze służby. Przypomniała sobie, że od paru dni coś nowego kluje się na pensji i że może być awantura. Mania Lewińska była już w Warszawie, lecz jeszcze mieszkała u znajomych z swym opiekunem, który dwa razy odwiedzał panią Latter. Widocznie pani Latter nie chciała przyjąć Mani, bo jednocześnie pan Władysław Kotowski onegdaj, wczoraj i dziś przybiegał do panny Howard, zapewne prosząc ją o poparcie.
Madzia miała proroczego ducha. W tej samej bowiem porze siedziała pani Latter w swoim gabinecie, otoczona księgami i notatkami, układając plan, do którego wchodziła Mania Lewińska i jej opiekun. Od kilku dni myśli przełożonej krążyły około jednej idei, która nie dawała jej zasnąć wieczorem, gorączkowała w nocy, budziła przed świtem i pochłaniała uwagę przez cały dzień.
Pani Latter przeglądając osobiste notatki mówiła do siebie po raz setny: „Popełniłam błąd pożyczając od Ady tylko sześć tysięcy rubli; powinnam była wziąć dziesięć tysięcy…
Niepotrzebnie ceremoniowałam się; Ada jest tak bogata, że jej to różnicy nie zrobi… A dziś co?… Liczyłam, że zostanie mi dwa tysiące czterysta rubli, tymczasem zostało ledwie tysiąc trzysta, które muszę dać Kaziowi… Za mieszkanie muszę zapłacić tysiąc pięćset – skąd?… Korkowiczówny ubyły (niewielka szkoda; urwano by mi na nich sto rubli za półrocze…), a ile jeszcze ubędzie przychodzących?… I to wszystko dzięki Mani!… Jej opiekun ma kosztowną wychowanicę!…
A teraz – co dalej?… Od Solskich nic już wziąć nie mogę… Hela jest u nich, ma widoki na Solskiego (czy się tylko nie łudzi?)… Ach, nieostrożna dziewczyna!… Tymi pożyczkami zaciąganymi u Ady (po kilku tygodniach!) mnie szkodzi i może popsuć własne zamiary… Tak prosiłam ją: Helenko, bądź oszczędna!… Zatem na Adę rachować nie mogę, więc na kogo?… Rozumie się, że mam prawo, a nawet obowiązek zwrócić się do Mielnickiego. Powiem mu wręcz: panie, wychowanicy twojej nie wydalam z pensji, bo mi jej żal; zwróć pan jednak uwagę, że przez nią poniosłam ciężkie straty. Nie mówię w tej chwili jako pani Latter, ale – jako kierowniczka instytucji społecznej, którą winniśmy wszyscy podtrzymywać… Potrzebuję na rok pożyczki czterech tysięcy rubli, dam sześć lub siedem procent, ale pan mi tej sumy dostarczy… Przemawiam śmiało, gdyż nie jest to sprawa moja, ale publiczna…”.
Nagle wstała od biurka i schwyciła się za głowę.
„Ja chyba rozum tracę!… Co ja myślę?… Przecież byłoby to gorsze od żebraniny, żebranina z pogróżkami… On, człowiek szlachetny, przywiązany do mnie, co pomyśli?…”.
Przeszła się po gabinecie z zarumienioną twarzą i wzruszając ramionami szepnęła:
„Co mnie obchodzi, co on sobie pomyśli?… Słuszność jest za mną, a on jest tyle delikatny, że mi nie odmówi… Za wiele prawił o gotowości poświęcenia się dla mnie” – dodała z uśmiechem.
W tej chwili zapukano i nie czekając na wezwanie weszła panna Howard.
„Znowu coś dramatycznego!” – pomyślała pani Latter patrząc na nauczycielkę.
– Przychodzę w ważnej sprawie i… drażliwej – rzekła panna Howard.
– Widzę to i słucham.
– Pozwoli pani, że przede wszystkim zapytam: czy prawda, że pani nie chce przyjąć na pensję Mani Lewińskiej?
Pani Latter zmarszczyła brwi, ale na jej twarzy nie było gniewu.
– Błagam panią – mówiła panna Klara – nie gub tego dziecka… Korespondencja z panem Kotowskim, jak pani wie, była całkiem niewinna i ogranicza się do dwu listów, a raczej… artykułów… Jeden o Komedii nieboskiej, drugi o Irydionie… Może tam są uboczne wzmianki, ale pamięta pani, jakim one tonem były pisane?… Gdyby pani wydaliła Manię, biedny chłopak odebrałby sobie życie. Taki zdolny… uczciwy… Czeka u mnie na wyrok pani…
– Ach, pan Kotowski jest na górze?… O trzeciej miał u mnie zobaczyć się z opiekunem Mani – rzekła pani Latter.
– Właśnie na to czeka w moim pokoju i o trzeciej tu będzie.
– Zapewne… Zobaczymy – odpowiedziała pani Latter. – Jeszcze waham się, ale… jeżeli pani zna tego młodzieńca i ręczy, że się to nie powtórzy…
Panna Klara spostrzegła jakiś szczególny rys w wyrazie twarzy pani Latter; nie zważając jednak na to podała przełożonej rękę i rzekła tonem stanowczym:
– Pani, w zamian za zatrzymanie Lewińskiej znajdzie pani we mnie najwierniejszą przyjaciółkę…
– Będę miała zupełną nagrodę – odparła pani Latter.
– Dam pani zaraz tego dowód, a nawet dwa. Naprzód Malinowska od wakacyj chce otworzyć własną pensję, ja zaś będę się starała skłonić ją do innej kombinacji…
Pani Latter pobladła i machinalnie uścisnęła rękę panny Howard.
– Po wtóre… po wtóre powiem to, czego w żadnym innym razie nie powiedziałabym… Idąc teraz do pani miałam zamiar postawić kwestię tak: niech pani wybiera pomiędzy mną a Joanną… Ale w tej chwili postawię ją inaczej…
Zbliżyła się do pani Latter i patrząc jej w oczy rzekła z wolna:
– Niech pani uwolni Joannę… Pobyt jej na tej pensji jest bardzo szkodliwy…
Pani Latter usiadła na kanapce.
– Czy… czy pani słyszała co? – rzekła półgłosem.
– Trudno nie słyszeć, jeżeli o czymś mówią w mieście i na pensji tak dobrze nauczycielki jak służba, a nawet uczennice…
Umilkła i patrzyła na przełożoną.
– Ach, głowa moja, głowa!… – szepnęła pani Latter ściskając rękoma skronie. – Czy pani, panno Klaro, miewa kiedy takie migreny, że zdaje się, iż samo myślenie sprawia ból fizyczny?…
Zamknęła oczy i siedziała myśląc, że chyba za długo ciągnie się wizyta panny Howard. Dlaczego kto nie dzwoni, nie przychodzi i nie mówi o innych interesach, choćby o swoich własnych?
– Pani nie jest zdrowa – odezwała się panna Klara.
– Już zapomniałam, jak wygląda zdrowie…
13. Stary i młody tego samego gatunku
Do przedpokoju zadzwoniono i panna Klara opuściła gabinet. Pani Latter głęboko odetchnęła zobaczywszy, jak rozpływa się między portierami wysoka figura nauczycielki.
„Mielnicki!” – pomyślała słysząc ciężkie tupanie i zdejmowanie dużego futra w przedpokoju.
Jakoż wszedł jegomość otyły i rumiany, w jasnych spodniach i rozpiętym surducie, z grubą dewizką na kamizelce i grubą fałdą na karku.
– A cha, cha!… – zaczął jegomość obcierając siwe wąsy z mrozu. – Rączki całuję ubóstwianej pani… cha, cha!… O, cóż to znaczy?… Mizernie moja pani wygląda… Niezdrowiśmy, co?… Do licha, trzy dni patrzę na panią i co dzień widzę zmianę… Gdybym to ja mizerniał, byłoby, mościa dobrodziejko, zrozumiałe: zwyczajnie zakochany. Ale pani…
Pani