odparł. – Kiedykolwiek zajedziesz: w dzień czy w nocy, zastaniesz gotowe mieszkanie… Nie chcesz być moją żoną, możesz jednak być panią mego domu i gospodarstwa, które potrzebuje kobiecej ręki. Na pensję pluń… dość tych borykań się, przy których tracisz sen, a zapewne i apetyt!
Ucałował jej ręce i biorąc za klamkę drzwi dodał:
– Pamiętaj pani: masz swój własny dom! Ciężką krzywdę zrobiłabyś staremu nie rachując na mnie jak na Zawiszę. Nie tylko tacy smarkacze, jak pan Kotowski, mają wiarę… To bestia chwat!… Zabierze mi Manię, jak amen w pacierzu… A wino zaraz przyszlę i proszę pić co dzień…
– Do widzenia – rzekła pani Latter ściskając go za rękę.
– Upadam do nóg i… proszę pamiętać… To, com powiedział, warte jest przysięgi i nie zmienię słowa, tak mi Boże dopomóż.
Mielnicki opuścił gabinet po czwartej. Słońce zaszło i tylko różowy blask odbity od śniegów praskich nieco oświetlał pokój, a w nim panią Latter. Stała na środku, ręką podparłszy brodę, i widać było zdziwienie w jej pięknych oczach, na których jeszcze łzy nie obeschły.
Czuła, że przed chwilą coś zaszło, ale jej myśl zmęczona nie umiała tego sformułować. Zdawało jej się, że ona dotychczas nie żyła dla siebie, tylko dla innych, zawsze dla innych, i oto dziś przyszedł stary człowiek, prawie komiczny ze swymi oświadczynami, który wyraźnie powiedział, że – chce żyć dla niej.
Czy podobna, ażeby ktoś mógł się nią interesować?… Czy możliwe, ażeby znalazł się człowiek, który nie tylko nie wymagał usług od niej, ale jeszcze chciał sam jej służyć?… Przecież to ona służyła wszystkim: pierwszemu mężowi, drugiemu, uczennicom, nauczycielom, służbie, a nade wszystko synowi i córce.
I oto dziś, kiedy już dawno skończyła lat czterdzieści i minęły jej wdzięki, kiedy ją wszyscy opuszczają albo wyzyskują i dręczą, zjawia się człowiek, który jej mówi… Co on jej mówił?…
Panią Latter zawiodła pamięć, może skutkiem wzruszenia. Nie przypomina sobie, co mówił stary szlachcic, ale było to coś takiego, jak gdyby człowiekowi, osaczonemu ze wszystkich stron przez niebezpieczeństwa, otworzono wyjście.
Pani Latter rozejrzała się po gabinecie. Jest tylko troje drzwi, a przecie gotowa była przysiąc, że przed chwilą były tu czwarte drzwi. Ależ naturalnie, że były, tylko zamknęły się teraz, po odejściu Mielnickiego.
Chwyciła się za głowę (od pewnego czasu był to u niej ruch nałogowy) i usiłowała coś sobie przypomnieć, ale na próżno.
„Aha! już wiem – pomyślała. – Miałam od Mielnickiego pożyczyć cztery tysiące rubli…”.
– Wolałabym umrzeć!… – szepnęła po chwili.
Jedna cyfra pociągnęła za sobą cały szereg innych cyfr. Pani Latter usiadła przy biurku i po tysiączny raz pukając ołówkiem w papier, bo już nie można było pisać, rachowała:
„Do wakacyj potrzebuję na samą pensję dwadzieścia jeden tysięcy rubli… Dług w banku tysiąc rubli… A Hela?… A Zgierski?… Od uczennic nie zbiorę nawet dwadzieścia tysięcy rubli, więc gdzie reszta?…”.
Zapalono światło. Od piątej zaczęli schodzić się interesanci: rodzice pensjonarek i przychodnich, jakieś dwie damy po składkę na odnowienie kościoła, nauczyciel, Angielka na miejsce pani Fantoche i znowu dwie damy z biletami na bal dobroczynny.
O siódmej wizyty skończyły się, a pani Latter była tak zmęczona, że z trudnością powstrzymywała się od łez.
Wszedł Stanisław i przyniósł drewnianą paczkę.
– Od pana Mielnickiego – rzekł.
– Aha!… dobrze…
Porwała paczkę i wyniosła do sypialni. Nożyczkami przecięła sznur i podważyła deskę, pod którą ukazały się butelki okryte pleśnią grubą jak kożuch. Z gorączkową niecierpliwością zawadziła nożyczkami o jeden korek. Wyszedł i pani Latter uczuła przyjemny zapach.
„Musi być dobre wino” – szepnęła.
Wzięła szklankę z umywalni, nalała blisko trzecią część i chciwie wypiła.
„Mam po tym spać?… – rzekła. – Ależ to zupełnie lekkie wino…”.
Wnet jednak spostrzegła, że opuszcza ją zmęczenie; owszem, uczuła pełność myśli, które rozwijały się szybko i logicznie. Przypomniała sobie, że Mielnicki z naciskiem radził rzucić pensję i wyjechać na wieś, do niego.
„Za mąż wyjść nie mogę – myślała – chybaby… Ale kto mi o tym doniesie, gdyby nawet tak się stało!… Za mąż wyjść nie mogę, ale służyć mogę; przecież to starzec i ja niemłoda… Ach, czuję w sobie sto lat i śmiech mnie bierze, kiedy pomyślę, że miałam dwu mężów…
O, ta pensja… Czy może być na świecie większa niewola i przekleństwo jak pensja!… A Hela?… a Kazio?… No, Hela wyjdzie za mąż, Kazio ożeni się…
A ze mną co będzie?… Jeżeli on i ona dziś obchodzą się bez mego widoku, to czy wówczas będą za mną tęsknili?… Tak naiwną nie jestem! Dzieci rosną dla świata, nie dla rodziców; wszakże i ja obchodziłam się bez matki.
Tak, dzieci dopóty są dobre, dopóki małe; gdy podrosną i uwiją sobie własne gniazda, zajmują się swymi pisklętami, nie starymi… A w takim razie na pewno będę musiała szukać przytułku u Mielnickiego i zdaje się, że tylko on mnie nie zawiedzie. Bez rodziców można się obejść, ale bez rumianku, bez kawy z kożuszkiem, świeżych bułek i masła – trudno” – zakończyła z uśmiechem.
W kilka godzin później panią Latter znowu ogarnęło znużenie i troska. Przed wakacjami, a nawet wcześniej, musi dopożyczyć ze cztery tysiące rubli. To darmo! łudzić się nie można, bo ciągle przypominają o tym rachunki dzienne, tygodniowe i miesięczne. Pannie Marcie trzeba co wieczór dawać pieniądze, piekarzom i rzeźnikom co poniedziałek, nauczycielom i służbie co pierwszego, gospodarzowi i wierzycielom co termin. Cóż by to więc była za okropna chwila nie mieć pod ręką paru tysięcy rubli!…
Około jedenastej pani Latter znowu napiła się wina i położyła się. Sen istotnie zaczął ją opanowywać, a jednocześnie znalazł się tak dawno poszukiwany środek ratunku.
„Wezmę pieniądze od Zgierskiego – myślała. – Będzie się krzywił, ale jeżeli obiecam piętnaście procent, ustąpi… Przecież kiedyś moje kłopoty muszą się skończyć… Pensję podźwignę, przybędzie mi uczennic, Hela wyjdzie za Solskiego… Wówczas ona zajmie się Kaziem, a ja cały dochód obrócę na spłacenie długów… Spłacę w ciągu paru lat, a wtedy… Ach, jaka będę szczęśliwa!…”.
„Błogosławiony człowiek z Mielnickiego!” – myślała pani Latter czując, że zasypia… Pościel, która przez tyle bezsennych nocy była dla niej narzędziem męczarni, teraz wydawała się dziwnie miękką. Już nie tylko ugina się pod ciężarem jej ciała, ale zapada i leci w głębinę ruchem niewypowiedzianie przyjemnym.
„Gdzie ja tak lecę? – mówi uśmiechając się pani Latter. – Aha, lecę w prze… w przyszłość” – poprawia i czuje, że ten wyraz nie ma sensu. Potem widzi, że z wyrazu „przyszłość” robi się jakieś bajeczne zwierzę, które unosi ją do krainy, gdzie rodzą się i dojrzewają rzeczy przyszłe. Pani Latter rozumie, że jest to senne marzenie, lecz nie mogąc mu się oprzeć godzi się na oglądanie przyszłości.
I otóż widzi się kobietą zupełnie swobodną. Jest na ulicy sama,