zabiorą – co ja pocznę!…
– A trza ją będzie niezadługo dać! – zawołał Zbyszko.
Zych zaś w mgnieniu oka z rozczulenia przeszedł do śmiechu:
– Chy! chy! A dziewce piętnaście roków867 i już ją do chłopów ciągnie!… już jak którego choć z daleka uwidzi868, to aże kolanem o kolano trze!…
– Tatusiu, bo sobie pójdę – rzekła Jagienka.
– Nie chodź! dobrze z tobą…
Po czym jął mrugać tajemniczo na Zbyszka.
– Zajeżdża ich tu dwóch: jeden młody Wilk, syn starego Wilka z Brzozowej, a drugi Cztan869 z Rogowa. Żeby cię tu zastali, zaraz by wzięli na cię zgrzytać, jako i na się wzajem zgrzytają.
– O wa! – rzekł Zbyszko.
Po czym zwrócił się do Jagienki i mówiąc jej: ty, wedle polecenia Zycha, zapytał:
– A ty którego wolisz?
– Żadnego.
– Wilk, sierdzisty870 pachołek! – zauważył Zych.
– Niech w inną stronę wyje!
– A Cztan?
Jagienka poczęła się śmiać.
– Cztan – mówiła zwracając się do Zbyszka – takie ci ma kudły na gębie jak cap, że mu oczu nie widać – i sadła tyle na nim co na niedźwiedziu.
A Zbyszko uderzył się w głowę, jakby coś sobie nagle przypominając, i rzekł:
– Ale!… kiedyście tacy dobrzy, to was jeszcze o jedną rzecz poproszę: nie ma też u was w domu niedźwiedziego sadła, bo stryjkowi na lek potrzebne, a w Bogdańcu nie mogłem dopytać?
– Było – rzekła Jagienka – ale chłopaki na dwór wynieśli do smarowania łuków – i psi do szczętu zjedli… Bodajże to!
– Nic nie ostało?
– Do czysta wylizane!
– Ha! to nie ma innej rady, jeno trza będzie w boru poszukać.
– Uczyńcie obławę, bo niedźwiedzi nie brak, a jeśli myśliwskiego sprzętu chcecie, to damy.
– Gdzie mi tam czekać! Pójdę na noc pod barcie871.
– Weźcie z pięciu naroczników872. Są między nimi chłopy sprawne.
– Nie będę kupą chodził, bo jeszcze mi zwierza spłoszą.
– To jakże? Z kuszą pójdziecie?
– A co bym z kuszą w boru po ciemku zrobił? Miesiąc873 teraz przecie nie świeci. Wezmę widły z zadziorami, topór dobry i pójdę jutro sam.
Jagienka umilkła na chwilę, po czym w twarzy jej odbił się niepokój.
– Poszedł od nas łońskiego roku874 – rzekła – myśliwiec Bezduch i niedźwiedź go rozdarł. Zawsze to jest nieprzezpieczna875 rzecz, bo on, jak samego człowieka w nocy uwidzi, a tym bardziej przy barciach, to zaraz na zadnie876 łapy staje.
– Żeby uciekał, to by się go nie dostało – odrzekł Zbyszko.
Tymczasem Zych, który się był zdrzemnął, zbudził się nagle i począł śpiewać:
A ty, Kuba, od roboty,
A ja, Maciek, od ochoty!
Idźże rano z sochą877 w pole!
A ja z Kasią w żytko wolę.
Hoc! hoc!
Po czym do Zbyszka:
– Wiesz? jest ich dwóch: Wilk z Brzozowej i Cztan z Rogowa… a ty…
Lecz Jagienka bojąc się, żeby Zych nie powiedział czegoś nadto, zbliżyła się szybko do Zbyszka i jęła wypytywać:
– I kiedy pójdziesz? jutro?
– Jutro, po zachodzie słońca.
– A do których barci?
– Do naszych, do bogdańskich, niedaleko od waszych kopców878, wedle Radzikowego błota. Powiadali mi, że tam o misia łatwo.
Rozdział dwunasty
Zbyszko wybrał się, jak zapowiedział, gdyż Maćko czuł się coraz gorzej. Z początku podtrzymywała go radość i pierwsze domowe zajęcia, lecz trzeciego dnia wróciła mu gorączka i ból w boku ozwał mu się879 z taką siłą, iż musiał się położyć. Zbyszko poszedł naprzód w dzień, obejrzał barci880, zobaczył, że jest blisko ogromny ślad na błocie – i rozmówił się z bartnikiem Wawrkiem, który nocami sypiał w pobliżu w szałasie, razem z parą srogich podhalskich881 kundli, ale właśnie miał się już wynieść do wsi z powodu chłodów jesiennych.
Obaj rozrzucili szałas, zabrali psy, tu i ówdzie rozsmarowali trochę miodu po pniach, by zapach znęcił zwierza, za czym Zbyszko wrócił do domu i począł się gotować na wyprawę. Ubrał się dla ciepła w kubrak łosi882, bez rękawów; na ciemię nawdział883 żelazny czepiec z drutu, aby niedźwiedź nie mógł mu obedrzeć skóry z głowy, wreszcie wziął widły dobrze okute, dwuzębne, z zadziorami, i topór stalowy, szeroki, na dębowym toporzysku884 nie tak krótkim, jakich zażywają885 cieśle. O wieczornym udoju886 był już u celu i wybrawszy sobie dogodne miejsce przeżegnał się, zasiadł i czekał.
Czerwone promienie zachodzącego słońca świeciły między gałęziami chojarów887. Po wierzchołkach sosen tłukły się wrony, kracząc i łopocąc skrzydłami; gdzieniegdzie kicały ku wodzie zające, czyniąc szelest po żółciejących jagodziskach888 i po opadłych liściach; czasem śmignęła po buczku chybka889 kuna. W gąszczach odzywał się jeszcze świegot ptaków, który stopniowo ustawał.
O samym zachodzie nie było w boru spokoju. Przeszło niebawem opodal Zbyszka stadko dzików z wielkim hałasem i fukaniem, a potem kłusowały łosie długim rzędem trzymając jeden drugiemu łeb na ogonie. Suche gałęzie trzeszczały im pod racicami i las aż dudnił, one atoli890 połyskując czerwono w słońcu, dążyły do błota, gdzie im było nocą bezpiecznie i błogo. Nareszcie zorze rozpaliły się na niebie, od których wierzchołki sosen zdawały się płonąć jak w ogniu, i zwolna jęło891 się wszystko uspokajać. Bór szedł spać. Mrok wstawał od ziemi i podnosił się w górę ku świetlistym zorzom, które też w końcu poczęły omdlewać, zasępiać się, czernieć