Генрик Сенкевич

Krzyżacy


Скачать книгу

w uniesieniu walki ani na jedno mgnienie oka nie zastanowił się, skąd mu niespodziewana pomoc nadeszła, natomiast chwycił topór i ciął strasznie. Trzasnęły teraz widły złamane ciężarem i ostatnią konwulsją909 zwierza – ów zaś zwalił się jakby piorunem rażony na ziemię i począł na niej chrapać. Lecz zaraz ustał. Nastała cisza przerywana tylko głośnym oddechem Zbyszka, który wsparł się o sosnę, gdyż nogi chwiały się pod nim. Po chwili dopiero podniósł głowę, spojrzał na stojącą obok siebie postać – i przeląkł się myśląc, że to może nie człowiek.

      – Ktoś jest? – zapytał niespokojnie.

      – Jagienka! – odpowiedział cienki niewieści głos.

      Zbyszko aż zaniemówił ze zdziwienia oczom własnym nie wierząc. Ale wątpliwości jego nie trwały długo, gdyż głos Jagienki ozwał się znowu:

      – Nakrzesam ognia…

      Wraz ozwał się szczęk krzesiwa o krzemień, iskry poczęły się sypać i przy ich migotliwym blasku ujrzał Zbyszko białe czoło, ciemne brwi i wysunięte naprzód usta dziewczyny, które dmuchały w zatloną910 hubkę911. Wówczas dopiero pomyślał, że ona przyszła do tego boru, żeby mu dać pomoc, że bez jej wideł mogłoby być z nim źle – i poczuł tak wielką wdzięczność dla niej, że nie namyślając się długo, chwycił ją wpół i ucałował w oba policzki.

      A jej hubka i krzesiwo wypadły na ziemię.

      – Daj spokój! Czego? – poczęła powtarzać stłumionym głosem, ale jednocześnie nie usuwała mu twarzy, owszem, ustami dotknęła nawet niby wypadkiem ust Zbyszka.

      On zaś puścił ją i rzekł:

      – Bóg ci zapłać. Nie wiem, co by się bez ciebie przygodziło912.

      A Jagienka kucnąwszy w ciemności, by odnaleźć krzesiwo i hubkę, poczęła się tłumaczyć:

      – Bojałam się913 o ciebie, bo Bezduch poszedł też z widłami i z toporem – i niedźwiedź go ozdarł914. Broń czego Boże, Maćkowi byłoby markotno, a on przecie i tak ledwie dycha… No, to i wzięłam widły, i poszłam.

      – Toś to ty zachodziła tam za sosny?

      – Ja.

      – A ja myślał, że to „złe”.

      – Niemały i mnie strach brał, bo tu koło Radzikowego błota w nocy bez ognia niedobrze.

      – Czemuś się nie obezwała915?

      – Bom się bała, że mnie odpędzisz.

      I to rzekłszy, znów zaczęła krzesać, a następnie położyła na hubkę kłaczek suchych konopnych paździerzy916, które wnet strzeliły jasnym płomieniem.

      – Mam dwie szczypki917 – rzekła – a ty nazbieraj wartko918 sucharzy919; będzie ogień.

      Jakoż po chwili buchnęło rzeczywiście wesołe ognisko, którego blask rozświecił ogromne, rude cielsko niedźwiedzia leżące w kałuży krwi.

      – Hej, sroga stwora! – ozwał się z pewną chełpliwością Zbyszko.

      – Ale ci łeb prawie caluśki rozwalony! o Jezu!

      To powiedziawszy, schyliła się i zanurzyła rękę w kudły niedźwiedzie, aby przekonać się, czy zwierz dużo ma w sobie sadła, po czym podniosła się z wesołą twarzą:

      – Będzie sadła na jakie dwa roki!

      – A widły połamane, patrz!

      – To i bieda, bo co ja w domu powiem?

      – Albo co?

      – Bo tatuś nie byliby mnie wcale do boru puścili, więc musiałam czekać, póki się wszyscy nie pokładą.

      Po chwili zaś dodała:

      – Nie powiadaj920 też, żem tu była, żeby nade mną nie cudowali.

      – Ale cię pod dom odprowadzę, bo jeszcze wilcy na cię napadną, a wideł nie masz.

      – No – dobrze!

      I tak rozmawiali czas jakiś przy wesołym brzasku ogniska, nad trupem niedźwiedzia, podobni oboje do jakichś młodych leśnych stworzeń.

      Zbyszko popatrzał na wdzięczną twarz Jagienki oświeconą blaskiem płomienia i rzekł z mimowolnym zdziwieniem:

      – Ale takiej drugiej dziewczyny jak ty, to chyba na świecie nie ma. Tobie by na wojnę chodzić!

      Ona zaś spojrzała mu na chwilę w oczy, po czym odrzekła prawie smutno:

      – Ja wiem… ale nie śmiej się ze mnie.

      Rozdział trzynasty

      Jagienka sama wytopiła duży garnek niedźwiedziego sadła, którego pierwszą kwartę921 wypił Maćko z ochotą, albowiem było świeże, nie przypalone i miało zapach dzięgielu, którego znająca się na lekach dziewczyna dorzuciła w miarę922 do garnka. Pokrzepił się też zaraz Maćko na duchu i nabrał nadziei, że wyzdrowieje.

      – Tego mi było trzeba – mówił. – Jak się w człeku wszystko godnie923 wytłuści, to się może i ta, psia mać, drzazga którędy wypsnie924.

      Następne kwarty925 nie smakowały mu jednak tak dobrze jak pierwsza, ale pił przez rozum926. Jagienka dodawała mu też otuchy, mówiąc:

      – Będziecie zdrowi. Biludowi z Ostroga wbili ogniwa od kolczugi927 głęboko pod karkiem, a od sadła mu wyszły. Jeno928, jak się rana otworzy, trzeba skromem929 bobrowym zatykać.

      – A skrom masz?

      – Mamy. Jeśli zasie świeżego będzie trzeba, to pójdziem ze Zbyszkiem do żeremiów930. O bobra nietrudno. Ale nie wadziłoby931 także, żebyście jakiemu świętemu co przyobiecali, takiemu, który jest patronem od ran.

      – Mnie już to przez głowę przechodziło, tylko że nie wiem dobrze: któremu? Święty Jerzy932 jest patronem rycerzów: on ci strzeże wojennika933 od przygody i wżdy934 męstwa we wszelakiej potrzebie mu przydawa935, a powiadają, że często osobą własną po sprawiedliwej stronie staje i niemiłych Bogu bić pomaga. Ale taki, co sam rad936 bije, rzadko rad sam smaruje, i od tego może być inny, któremu on nie będzie chciał wchodzić w drogę. Każdy