mówił i na żonę spoglądał z nadzieją. Oboje już południe żywota minęli, siwy włos posrebrzył im głowy, lecz Pannę prosili o pociechę ostatnią – o syna-dziedzica, o brata dla córek czterech, które mieli. Jak o cud prosili, jakby o nagrodę za to, że tak mocno wierzyli w małej stopy nad wężem przewagę, w młodość wieczną, w przeszłości powroty. Ten cud się nie zdarzył. Doktorów dziadek pytał – głowami kręcili. Płakał dziadek przed Panny obrazem, mówiono, że na nią krzyczał i pięścią wygrażał. Tak pragnął ojcostwa, tak za synem tęsknił, tak córek nie cierpiał i żonę zadręczał, tak straszny się stawał w pożądaniu dzikim, i tak niepojęty w swym żalu niesłusznym, i tak okrutny, że… Później powiem resztę.
Tę opowieść słyszałem od Dubiela, stangreta, który u dziadka także za stróża sługiwał. Człek to był rozmowny, aż nadto… Aż nadto: któż takie rzeczy dziecku opowiada? Tłumaczy go prostota i to, żem ciekaw był nadmiernie. Gdy mi tylko z domu pozwolono wybiec, szukałem Dubiela, który uprząż czyścił lub słomę wygarniał. Stary był, w dziadka latach prawie; czuprynę miał siwą, bujną pod brudnym kaszkietem, który nosił na ucho, z fantazją, z żołnierska.
Bo żołnierzem był dawniej.
– Hej – mówił – paniczu… W arcyksiążęcych ja ułanach służył… – I śmiał się piskliwie, papierosa kręcąc w palcach czarnych i twardych jak kołki.
– He, he – ciągnął – czerwone portki my nosili, czaka z bączkiem i złote szamerunki. Ładne było wojsko dawniej, kiedy o tej Polsce, co teraz nastała, ani słychu nie było – i dym nosem puszczał.
W czasie wielkiej parady, opowiadał stary, przed samym cesarzem, koń zrzucił Dubiela i cały pułk po człeku przeszedł, zanim sanitariusze go zabrali. Lekarze złożyli połamane kości i wydali świadectwa, że do służby untauglich4; za pazuchę sięgał, papier wygrzebywał przetarty na brzegach i pieczęć pokazywał z czarnym orłem dwugłowym. Przyjął dziadek Dubiela i dał mu w opiekę czarne konie, które do pogrzebów trzymał. Mieszkał Dubiel samotny w czworaku przy stajni, w izdebce ze wszystkich najmniejszej. On bramy zamykał, gdy wieczór zapadał, i psy spuszczał przed nocą – dwa złe kundle, szare, wyleniałe, które przez dzień cały ukryte były gdzieś za stajnią, aby dzieci nie straszyć.
Miasto nasze lubiło pogrzeby. Kiedyś było stolicą, później być przestało, bo król stąd wyjechał i dwór z sobą zabrał. Zwyczaj tylko pozostał, że na zamku naszym królowie brali korony, a potem wracali już prochem, w krypcie spocząć, w podziemiach katedry.
Miasto żyło tylko wtedy, gdy umierał król – ceremonią żyło, świętem, pompą – zresztą spało, czekając, aż się nowy cykl wypełni. Każdy chciał w pogrzebie kroczyć, kiedy przyjdzie wielki dzień. Na to trzeba było jakiś kostium mieć, godność oraz należeć do kompanii, która tradycyjnie miejsce bierze w pstrym orszaku: stąd więc u nas zatrzęsienie bractw i cechów, korporacyj5 i towarzystw, chórów, orkiestr, honorowych straży, syndykatów, związków, klubów; stąd gust szczególny maskarady, umiłowanie ostentacji oraz gapiostwo. Miasto stare, było jak starzec, co żyje wspomnieniem świetniejszych czasów, i jak dziecko zarazem, co czeka na święto.
Dubiel o pogrzebach swoich opowiadał jak żołnierz, co bitwy wspomina. Królów dawno nie chowano w naszym mieście, bo ich już nie stwarzał kraj rozcięty na trzy części, z których każda w innej stronie miała tron. Lecz pogrzeby nie ustały – cykl wciąż trwał i wciąż zwożono tutaj zwłoki jakieś, którym naprzeciw wychodził lud przebrany w swoje kostiumy stare, by znów przeżyć radość żałoby i parady. A to poeta był lub wódz, albo inny duch potężny, w którym osierociały kraj monarchę-ojca uczcić pragnął.
– W koni sześć my go wieźli, a na każdym kapa srebrna i w uszach rajery6 – jak – he, he – u dam… Ja w kołpaku z kitą i w czamarze, w siodle siedzę i prowadzę wóz czy ten, jak mówili, rydwan – a to były jakby schody, jakby ołtarz albo tron. Trumna srebrna – co się nastękały chłopy, gdy ją podźwigały w górę – trumna, mówię, na tych schodach, czyli na rydwanie, który moje konie ciągły7 – rzeźbiona w orły i korony, i na łapach lwich. A to już był proch, paniczku, garstka tego… Wiem, bo pisał o tym „Czas”8. Nic nie było w środku, kiedy otwarli grób: próchno pono i włosów pukiel – złoty albo siwy.
– A kto to był, Dubielu?
– Ten proch? Już nie pomnę, bo do nazwisk nie mam głowy, a w pogrzebach wielum sławnych chodził9. Ten, com go wtedy wiózł10, od stu lat już, pono11, nie żył – tak pisało – ale jeszcze raz go chować chcieli, bo gdy pomarł, nie wiedzieli ludzie oni12, co go znali, kto to był. Skrył się, uciekł, czy nakłamał tak o sobie – tego nie wiem – panicz lepiej wiedzieć będzie, w szkole o nim pewnie uczą. Wtedy wspomni panicz, żem go wiózł13 – ten, znaczy, odgrzebany proch. Proch – powtarzał, głową kręcąc – i koni sześć, srebra, drzewa, sukna huk, i biskupy, i sokoły, bractwa, cechy, strzelcy. A co księży!… I ludu moc. A płakali! Dzwony biły…
Bajał Dubiel, jak to zwykle baje gmin. Stangreta władze umysłowe stępione były alkoholem, który od lat wielu płynął w jego krwi. Policzki jego barwił czerwony kwiat upleciony z drobnych żyłek, który siniał, kiedy Dubiel wpadał w uniesienie albo w złość.
– Dzwony! – chrypił14. – A Zygmunt, dzwon królewski, ten największy pono w świecie, to ci mówię – jako organ grał. I śpiewał chór. W kwiatach i chorągwiach miasto całe. I płakali, i płakali. Jadę, konia w pysku trzymam, kości moje połamane bolą, wszystko boli, bo to taki pogrzeb trwa a trwa. Myślę: zlecę i stratują znowu, w bok odwloką, już nie złożą drugi raz. Nikt nie spojrzy nawet w kupkę kości utarzaną w końskim łajnie, w kwiatach, wstęgach, co nimi był bruk zasłany – ani nie usłyszą krzyku, bo w ten proch, który wiezę15, patrzą wszyscy. A w oczach ciemno, z nieba leci skwar na moje sukna czarne, na mój upiórzony łeb. Myślę: ty się, Dubiel, trzymaj mocno, ty się nie złam, to jest jakbyś teatr grał. Ludzie patrzą, żagwie płoną, świece w oknach i w latarniach gaz – choć to dzień był – cisza taka, tylko płacz i śpiew z daleka, i kopyta klapu-klap po bruku. Nie psuj, mówię, Dubiel, gry, nie upadaj, nie umieraj. Ludzie płaczą – nie przeszkadzaj, ludzie milczą – nie krzycz, zęby ściśnij, końską grzywę malowaną srebrem mocno w garście chwyć, i przetrzymaj. Tak pod zamek zajechalim16, pod tę górę, co ją panicz zna.
– Wawelską! – wykrzyknąłem w ogniach cały, chociaż mi to opowiadał chyba setny raz.
– Jakże! Jak tam stromo, to już panicz dobrze wie. Konie jak wryte w miejscu staną, ani rusz dalej. Poskoczyli ludzie pchać. Wczepili się w koła, ramionami rydwan wsparli, jękli „hej!” i „rup!” – rydwan drgnął! Konie moje w pianie całe, chrapią, w miejscu tupią… Ja mojemu brzuch do krwi ostrogą orzę, uzdą szarpię, pięścią tłukę w kark, „wio, malutkie! – wołam – wio”. Poszły im spod kopyt skry jakby z kuźni. Na kolana pada lewy, za nim mój… Skoczą ludzie, szory17 chwycą, ciągną, szarpią. Krzyczę: – „Puszczaj jeden z drugim, zlezę, będzie lżej”. – „Siedź – odkrzykną – my ciągniemy”. – Poszło jakoś… Droga pusta, bo już orszak poszedł w górę i tam czeka w bramie pod kratą