Andrzej Kijowski

Dziecko przez ptaka przyniesione


Скачать книгу

odpowiadał ani twarzy nie odwrócił w moją stronę, główką laski w ścianę stukał, a na to „wio” i „hep” krzyczał Dubiel, i świstał jego bat nad koniem, i głośniej nasza trumna grała. Nie zdążył stangret dobrze zahamować przed domem, a dziadka furia zniosła precz – przez kafelkową sień prawie biegł z lagą do szturmu pochyloną. W palcie, w melonie do pokoju mego wpadł, za nim ja, bliźniaczki za mną, jak zwykle jednakowe w czarnych spódnicach, w bluzkach w pasy. Dziadek lagą z łóżka zdjął kapkę muślinową jak kożuch z mleka i na podłogę rzucił, sapiąc.

      – Co ojciec! – wrzasnęły ciotki. – Prane świeżo!

      Za kapką w ślad poduszki poszły, kołdra, kocyk – do materaca musiał schylić się i oburącz dźwignąć pasiaty22 płat. Przy tej robocie spurpurowiał i zaklął głośno, gdy drucianą siatkę zobaczył, na niej paprochów trochę i więcej nic.

      – Gdzie to jest? – groźnie ryknął.

      – Zasmarowany, stargany – bąkałem – do śmieci poszedł.

      – Łżesz23!

      – Ale co? Na Boga! – wołały ciotki, ręce łamiąc, a dziadek za piecem lagą gmerał, szafę grabił, zabawki moje rozrzucał i gniótł, żołnierzy moich lżył bezwstydnie i uniformom cześć odbierał.

      Aż znalazł! Nie to, co chciał, lecz małą cząstkę, ślad, namiastkę: pocztówkę małą, w bladych kolorach, za szybkę serwantki wsuniętą ukradkiem, pocztówkę groszową, z której ku niemu spojrzał ponuro spod brwi ściągniętych jego sobowtór w siwym mundurze, na szabli wsparty. Portrecik zaraz w strzępy poszedł w dziadkowych palcach i gruby kalosz zdeptał szczątki.

      – Co ojciec – krzyknęły ciotki, ręce łamiąc – wodza bezcześcisz i sam się narażasz! Niechby kto zobaczył… – story zaraz spuściły, ja udałem gorzki płacz, a dziadek jak przez łzy przemówił:

      – Wodza gdzieś mam… Niech mi dziecko zwróci…

      I z pokoju wyszedł, kaloszami człapiąc, pochylony. Bliźniaczki krótko zaszlochały, w dłoniach twarze ukrywszy.

—–

      Dubiela zastałem w stajni, kantar24 czyścił, na kolanach go trzymając, jakby lirę.

      – Dubielu – zawołałem – co to znaczą słowa dziadka: niech mi dziecko zwróci – on, wiesz kto…

      Dubiel ramionami ruszył.

      – Ja tam nie wiem – rzekł niechętnie.

      – Musisz wiedzieć – zakrzyknąłem.

      – Umrzeć muszę – odparł stróż – i o stajnię mieć staranie. Słuchać, co pan mówi, muszę, czasem wypić kieliszeczek, przespać się i na noc spuścić psy. Ot, co muszę.

      – A ja muszę wiedzieć, skąd się na tym świecie wziąłem.

      – Ty? Zwyczajnie – jako każdy z nas. Ktoś cię znalazł i odchuchał, nadał imię, ubrał, no i chodzisz.

      – Ale kto? Kto mnie znalazł, a kto rzucił?

      – Nie zawracaj, panicz, głowy.

      – Powiedz: dziadek jakieś dziecko miał przede mną?

      – Może miał, ja tam nie wiem.

      – Syna? Córkę?

      – Córek to on dosyć ma.

      – Więc syna?

      – Ja nic nie wiem.

      – Ach, więc tak!

      – Co?

      – Syna miał.

      – Może.

      – I stracił?

      – Skoro miał, a nie ma teraz…

      – Uciekł? Zginął? Czy porwany?

      – Kto by tam porywał dzieci!

      – Więc uciekł?

      – Wracaj do zabawek, młody panie. To nieładnie męczyć tak starego.

      – Ile lat miał?

      – Bo ja wiem… Siedemnasty rok mu szedł, gdy… Odejdź, dziecko.

      – Gdy napisał: żegnajcie, starzy, idę za nim…

      – Co? Jak napisał? Gdzie napisał? Skąd to wiesz?

      – Wiem – wykrzyknąłem.

      – To po co pytasz?

      – Żebyś odpowiedział.

      Dubiel zwiesił głowę.

      – Kasztana najlepszego wziął ze stajni i poszedł za wąsatym wodzem – w bój, jak śpiewano wtedy… W boju padł – i skończona piosnka. Ej, ty Boże mocny – blaszkami końskiej liry brzęknął. – Pan do komendanta tego, co to rządzi nami dzisiaj, szedł o chłopca prosić. Samem wiózł go do pałacu, gdzie kwaterą stał ten wódz, co wtedy bogiem był młodzieży. Panny, to ci mówię… ale co ty tam zrozumiesz! Widziałem go tak jak ciebie, bo go pan przed bramą dopadł, gdy wychodził. Taki sobie – człek nieduży, przygarbiony trochę, mundur na nim szary, zmięty, i bez gwiazdek, bez orderów. W naszym wojsku kapral lepszy wygląd miał. Myślę sobie: co w nim widzą? A tu koło niego tłok i krzyki: „niech nam żyje”, „komendancie, prowadź”… Głupi naród – myślę sobie – ale, czuję, coś się dzieje ze mną, gardło ściska, serce bije, jak wtedy, kiedym przed cesarzem spadł, albo pod tą górą, pod zamkową, kiedy koń mój – wiesz… A pan – twój dziadek znaczy – do człowieka tego przystępuje, nic nie zważa na te baby zwariowane i na adiutantów w sznurach… Dziecko – mówi – poszło, konia skradło, każ mu pan do domu wrócić, nie gub dzieci, na co to się zda – ta krew niewinna i rodziców łzy… Płakał pan przed komendantem. Wojna – mówi – mocarstw, wojna świata, nie nasza, po co wleczesz pan tę garstkę na stracenie, sławę sobie pan budujesz z naszych strat… – Rzekł komendant: – Idź pan płakać gdzieś w ukryciu, jak dziadowie twoi, którzy nie skąpili synów krwi i własnych łez nie żałowali. Od lat, mówi, stu dwudziestu tak giną nasze dzieci, a dlatego pan i ja po polsku dzisiaj rozmawiamy, i dlatego na tę wojnę, którą toczy świat, syn pański za własną sprawę idzie, bliższą mu niż dom rodzinny. Szczęśliwy chłopiec – mówił jeszcze – lepszą cząstkę wybrał niż ci, co czekać będą, aż ich rozkaz obcy w okopy pogna w mundurze obcym, z obcą bronią. Ja wam daję (tu podniósł głos, bo już go cały słuchał tłum) sposobność własnej wojny, zwycięstwa lub przegranej własnej. Ludzki los wam zgotowałem, gdy ludy w bydło zamienione ślepo pod wojny nóż się kładą… – Tak do twojego dziadka mówił wódz, co go też dzisiaj dziadkiem zowią, bo jest już stary.

      A pan bez pożegnania odszedł i w pościg ruszył za chłopakiem – ja z nim. Pojechali my na Jędrzejów, Kielce, Końskie, Łódź – szlakiem ułanów, między pruskie armie, bo ich tam zagnano. I nie znaleźli… Guldenami sypał pan na prawo, lewo, na pocztach pytał i w komendach. Spod Łodzi my wracali z wojskiem, bo się akurat odwrót zaczął. Jesień była. Błota takie, że po osie zapadały koła. Aż nam zabrali konie do taborów, a my furgonem, za trenami pociągnęli w nasze strony. Blisko domu, w jakimś mieście małym, w Wolbromiu chyba czy w Olkuszu, patrzymy: siwe czaka, burki z baranimi kołnierzami, orły z blachy. Ot, i nasi. Pytamy: nigdy taki nie był w szwadronie, nie znają, chyba imię zmienił, jak to w zwyczaju wtedy było w tym wojsku, do którego każdy skądciś zbiegł. Imię – mówią – zmienił. Więc gdzie jest? Mógł, powiadają, zginąć. Nad Nidą, mówią, były jatki, nawet taki jeden młody, jakże mu było? Kmicic? Grom? Sokół czy Sęp, czy inny ptak? Szrapnelowy zegar głowę mu zdjął, gdy w bagnie chłopcu koń