Andrzej Kijowski

Dziecko przez ptaka przyniesione


Скачать книгу

jest natury. Ty jesteś tylko punkt krytyczny, w którym materia psychiczna ze stanu symboli w akt przechodzi. Stanie się to mimo ciebie lub z twoją pomocą. Twoje przyzwolenie nic nie zmienia, tobie tylko daje złudzenie wolności, a w nim całe twoje szczęście osobiste.

      – Niezupełnie rozumiem.

      – Nic dziwnego, jesteś jeszcze malutki. Tym śmielej wyznaj wszystko, gdyż winy w tobie nie ma żadnej. Śpisz w nocy?

—–

      Nie spałem. Bliźniaczki do snu mnie kładły, okrywały łóżko ciemną chustą z frędzlami, aby noc była dla mnie głębsza jeszcze i abym w nią calutki wpadł: odmawiały nade mną i ze mną pacierze, opiece Panny powierzały, Anioła Stróża upraszając, aby mi był ku pomocy; całowały mnie czule, nocnik ustawiały na wysokim krzesełku, abym sięgnąć mógł łatwo, kiedy tylko zechcę. Odchodziły człapiąc pantoflami i szepcząc do siebie:

      – No, spokój nareszcie.

      – Może zaśnie.

      – Nie zaśnie. Uciekajmy, żeby nas nie wołał.

      I zamykały cicho drzwi.

      Odgarniałem fałdy czarnej chusty i na pokój patrzałem. Przez zaciągnięte story z gęstej materii koloru zbutwiałego drzewa prószyło światło blade ulicznych latarń; mieszkanie było na parterze, wysokim dosyć, tak że gazowa lampa na żelaznym słupie, akurat była tuż przy szybie; jej błękitny płomyk drgał czasem i przygasał, by znów za chwilę się rozżarzyć, a ja myślałem, że już świta. Pragnąłem zawsze noc przeczekać, zobaczyć dzień, jak wstaje, i móc powiedzieć ciotkom, kiedy przyjdą: nie spałem wcale całą noc. Naprzeciw łóżka, na białej ścianie, wisiał zegar szafkowy. Tykał kiedyś głośno, wahadłem poruszał i godziny wybijał; zatrzymały go ciotki, by mnie nie rozbudzał. Lśniły tarcze wahadeł i wagi spuszczone na dno oszklonej szafki. Pod zegarem komoda czarna, serwetą nakryta. W niej moje zabawki: wojsko i armaty, czaka, klocki i farby. Na komodzie figurka Panny w białym gipsie bardzo starannie wyrzeźbiona – kopia dokładna tej, co domu strzeże z wysokiej niszy. Panna biała i zabawki, nieruchomy zegar, nikły blask z ulicy – taki obraz w oczach miałem, gdy ze snem walczyłem, jak z aniołem: spać nie chciałem.

      Nie był to kaprys ani zła wola ze strony upartego dziecka, ale nadzieja, że noc przyniesie rozwiązanie zagadki, która mnie dręczyła. Wiedziałem, że nie może człowiek żyć, jeśli rodziców nie miał nigdy. Miałem ich zatem, skoro żyję, i oni żyją gdzieś we świecie. Dlaczego kryją ich przede mną lub mnie przed nimi dziadek, ciotki, pan doktór Kraft i nocny stróż? Czy mnie nie szuka ojciec, któremu zabrano mnie przez zemstę albo za karę, czy nie krąży nocą w pobliżu domu, czekając, aż się pośpią wszyscy, a wtedy w okno moje zastuka cicho i „otwórz” krzyknie głośnym szeptem… Kiedy dziesiąta biła w odległych pokojach, a w koszarach policji trąbka grała na ciszę nocną, Dubiel psy swoje spuszczał z łańcucha. Głośno gwizdał przy tym – gwizd długi, po nim krótkie cztery, aby ostrzec każdego, kto by na podworzec wchodził, że psy biegają na wolności. Ten gwizd odbierał mi nadzieję: na poduszki opadałem z żalem, lecz i z ulgą: nic się dzisiaj nie stanie – myślałem – wszystko będzie, jak było, do jutra, do rana. I zabawę zaczynałem we wszystko, czegom pragnął: w ucieczkę bawiłem się, porwanie przez ojca, w ojca, który porywa, w matkę, która czeka, byłem dziadkiem, co broni, Dubielem, co strzeże, i kimś czwartym, potężnym, który wszystkich godzi, karze i nagradza.

      Aż zabawa mnie zmęczyła. Pościel miałem zmiętą i rozgrzaną, chustka na podłogę spadła, zdyszany byłem i spocony od gonitw, bójek i przemówień, którem odgrywał; kiedy pomysłów mi zabrakło oraz sił do dalszych przygód, snu pragnąłem, sen wzywałem, zaklinałem, aby przyszedł, aby przy mnie stał. Ale nie wracał: odpędzony, z dala ode mnie błądził nocą – mój czarny anioł obrażony. Słyszałem zewsząd jakieś głosy, stąpania, skrzypienie otwieranych drzwi, a z cieniów, co się po pokoju kładły, lęgły się cienie nowe, obce. Wszystko, czego pragnąłem i co stwarzałem, gdym się bawił, żyło teraz nieposłuszne mej władzy twórczej. Stukał do okna ojciec, wołał uśpiwszy czujność psów i stróża, a jego ludzie zbrojni dom otaczali, aby mnie porwać i wywieźć do innego miasta, gdzie matka czeka. Ja spać chciałem, tu, na miejscu, w pobliżu Panny i zabawek, i żyć jak żyłem – w niepewności, czekaniu, żalu i zabawie. – Ratuj – wołałem do figurki białej – tyś mą matką, innej nie chcę, i ojca innego mieć nie pragnę – poza dziaduniem.

      Pogodzony, zapłakany, w sen zapadałem jak w pułapkę przez ciotki dawno zastawioną.

—–

      Dziadek i ja, wnuczek, jednaką mieliśmy złość do ciotek, czyli do bab, jak powiadał.

      – Mały – krzyczał ze swej kancelarii, gdy mu co dopiekło – zbieraj się, jedziemy precz od bab.

      Dusił dzwonki, których klawiaturę całą miał nad biurkiem. Zbiegali się stangreci, ilu ich tam wszystkich było: Staszek, Ignac, Wojtek, Dubiel.

      – Który wolny?

      Wszyscy wolni, śmiech powiedzieć, bo tak ten interes szedł, że stangreci w karty grali cały boży dzień.

      – Dubiel – wołał dziadek na starego, co czarne konie miał w opiece. – Zaprzęgaj, pojedziemy se gdzie w świat. Weź karetkę. Czy wymyta?

      – Jakże, panie…

      – A kopyta pastą, durniu, wymaż. Niech się świcą…

      – Jak psu jajka – kończył Dubiel, co rozkazy dziadka znał jak pacierz.

      – No.

      I ruszali – starzec, dziecko, stangret, konik – zagniewani na ten babski, panie, świat.

      – W górę! – wołał dziadek, wychyliwszy głowę przez okno karetki; podobna była do trumny, gdyby trumnę w sztorc postawić na dwóch osiach. Czarna była, lśniąca, okna z boku miała dwa i podłużne trzecie, z tyłu, na plecach lekko przygarbionych. Stangret siedział wysoko, tak że głowa w kaszkiecie płaskim sterczała nad dachem jak kurek, co wskazuje stronę, z której wieje wiatr. Czarny koń, w dyszle dwa ujęty jakby w szczypce, klapki czarne miał na oczach, by nie gapił się byle gdzie, nie strachał, tylko prosto biegł. Blady promień wplatał się w szprychy kół i drżał w nich jakby srebrne źdźbło. Kopytami świecącymi koń przebierał i nad jego grzbietem smętnie zwisał bat z pstrą kitajką. W środku ciemno trochę, ciasno, i ciepło od dziadka sapiącego. Mruczało coś w podwoziu, trzeszczały ścianki, szybki cicho dzwoniły, zachodząc przeźroczystą mgłą.

      – W górę! – wołał dziadek, chociaż ulica nie wznosiła się ani trochę, opadała nawet nieco, bo miasto leżało w kotlinie, a dom nasz stał na Piaskach, na wydmie dawnej, opodal dawnych murów miejskich.

      – Jak to w górę, dziadziu? – pytałem uparcie za każdym razem, gdy rozkaz taki usłyszałem.

      – No, w miasto, w rynek – odpowiadał jeszcze gniewny – a głupich pytań nie zadawaj, bo dobrze wiesz.

      – A dlaczego tak? Wcale nie jedziemy w górę.

      – Miasto jest górą.

      – A nieprawda!

      – Prawda, bo tak ludzie mówią, odkąd żyję.

      – A dlaczego?

      – Co dlaczego?

      – No, tak mówią…

      – Góra – mówił – czy ja wiem. To może władza, tron…

      – Królewski?

      – No.

      – Przecież dawno nie ma króla.

      – To będzie.

      – Tu? W naszym mieście?

      – A czemu nie?

      – Inne czasy, dziadziu.

      – Inne