Kazimierz Kyrcz

Dziewczyny, które miał na myśli


Скачать книгу

cudownych zapachów i smaków. Do krainy szczęścia. Odrodzony. Uwolniony od ołowiu codzienności.

      Słyszy jęki rozkoszy, gdzieś na skraju percepcji. Oderwane od tego, co tu i teraz – tak totalnie jak tapety odklejające się od ścian. Tapety, które wirują i przybliżają się, owijając się wokół nich, oddzielając od nic nieznaczącego, coraz dalszego tła.

      Berenika ciągnie go za włosy, ku górze, sadowiąc tam, gdzie od zawsze chciał być. Na początku trudno się dopasować, uzgodnić rytm; jest od niej cięższy i dość niezgrabny, ona jednak mu pomaga. Pieszczotami. Ogniem swej młodości. Idzie im coraz lepiej, coraz zgodniej, aż wreszcie zgrywają się w pełnej harmonii.

      Przez moment ma wrażenie, że w pokoju jest ktoś jeszcze. Zaciska zęby i wrażenie mija.

      Po wszystkim czuje się pokiereszowany jak ofiara wypadku. A ona? Nie uśmiecha się, lecz zadowolenie emanuje z niej całą powierzchnią skóry.

      – Masz papierosa?

      Podaje jej paczkę.

      Wyciąga jednego, zapala.

      Żar przesuwa się ku palcom, nierównomiernie, krzywo. Ktoś o niej myśli. Ktoś wciąż nie może przestać o niej myśleć.

      Rozdział 15

      Dyżur zapowiadał się znośnie. Przynajmniej przez pierwszy kwadrans. Bednarski zdążył wymienić się uprzejmościami z dyżurnym („Jak tam weekend?”, „Minął”, „Aha, kurwa, minął. Dzięki za informację, bo nie zauważyłem”), pobrać broń i zaparzyć sobie fusiarę, kiedy złe licho przygnało do komisariatu pierwszego zgłaszającego. Był nim dziarski staruszek, któremu ktoś zdemolował altanę na działce. Nie dość, że wybił wszystkie okna i połamał krzesła, to jeszcze na odchodne walnął kupę na stole.

      Przyjęcie zawiadomienia o przestępstwie zajęło kilkanaście minut. Sebastian wypełniał protokół bez entuzjazmu. Nawet gdyby staruszek podał imię i nazwisko domniemanego wandala, i tak najpewniej nic by to nie dało. Sprawę dostanie jeden z młodych funkcjonariuszy, przykutych do biurka tonami papierów i nierealnymi terminami. Będzie miał akurat tyle czasu, żeby ją wszcząć i umorzyć. C’est la vie, w mordę żula!

      W gronie znajomych Bednarski powtarzał, że jeśli chodzi o wymiar sprawiedliwości, nic go już nie zdziwi. W głębi duszy wściekał się jednak, że wszystko tak właśnie zostało urządzone. Policjanci udają, że pracują, prokuratorzy, że nadzorują ich pracę, a sądy od wszystkiego umywają ręce. Nie powinien, rzecz jasna, dzielić się podobnymi przemyśleniami z obcym facetem… Wydawał się porządnym gościem, ale równie dobrze mógł być emerytowanym ubekiem, czekającym tylko na okazję, żeby wysmażyć na kogoś donos.

      – Trafiłem tu kiedyś, wcześniej – powiedział nagle staruszek. Jego sfatygowany głos przywodził na myśl zakurzone woluminy w jakiejś zapomnianej przez wszystkich bibliotece.

      – Taak? – wyraził ostrożne zainteresowanie podkomisarz.

      – Podczas wojny ten budynek zajmowało Gestapo, potem Urząd Bezpieczeństwa – wyjaśnił pechowy właściciel altany. – Miałem dwanaście lat, gdy przyłapano mnie na kradzieży drutu. Uważali, że jestem sabotażystą, więc trzymali mnie tydzień w celi, w podziemiach. – Staruszek zakaszlał, odchrząknął i kontynuował opowieść: – Stałem po kostki w lodowatej wodzie, wybili mi dwa zęby… Schudłem osiem kilo.

      – Dość drastyczna kuracja odchudzająca… Przepraszam, głupi żart – zmitygował się Sebastian. – Cholera, w takich budynkach nie powinno się urządzać posterunków policji, tylko muzea.

      Staruszek obrzucił krytycznym spojrzeniem rozpadające się meble i ściany malowane ostatni raz w poprzednim ustroju. Jedyny element jednoznacznie pasujący do nowych czasów stanowił trójdzielny kalendarz z logo firmy produkującej blachę.

      – To była częsta procedura… W Wilnie w tej samej kamienicy urzędowało najpierw Gestapo, a później KGB.

      – Słyszałem o tym.

      – Wygląda pan na inteligentnego i wykształconego człowieka, więc czemu pan tu pracuje?

      Bednarski zerknął na swoje paznokcie. Choć w domu dokładnie umył ręce, zdążyły się ubrudzić. Skrzywił się.

      – Ma pan rację, rzeczywiście skończyłem studia, potem podyplomówkę z zarządzania kapitałem ludzkim. Tyle że… – odchrząknął, układając sobie w głowie resztę odpowiedzi. – Urodziłem się zbyt późno, żeby rozkręcić biznes w czasie przemian ustrojowych, ale i zbyt wcześnie, żeby z nich skorzystać. Nie miałem szczególnego wyboru. W pewnym momencie, chcąc się usamodzielnić, wstąpiłem do policji.

      – A tu – dociekał staruszek – robi pan coś sensownego?

      – Poniekąd. – Sebastian sam się sobie dziwił, że tak zebrało mu się na zwierzenia. – Gdyby jeszcze królową nauk nie była u nas statystyka…

      – …którą łatwo naginać.

      – Owszem.

      Rozdzwonił się telefon. Podkomisarz sięgnął po słuchawkę z taką odrazą, jakby była kawałkiem gnijącego mięsa.

      – Kończysz? – chciał wiedzieć dyżurny.

      – Pali się?

      – Coś jakby. Streszczaj się.

      – Spuszczaj?

      – Bardzo śmieszne. Kończ z tą altaną.

      – A oględziny?

      – Olej to. Wystarczy notatka, że zgłaszający wszystko posprzątał przed przybyciem na komisariat.

      – Na pewno?

      – Na stówę. Zbieraj manele, bo szykuje się wyjazdówka. Możliwe, że coś większego.

      Chcąc nie chcąc, trzeba było przerwać pogawędkę. Odprowadził starszego pana na parter, otworzył zabezpieczone hasłem drzwi, pożegnał się i poszedł na dyżurkę. Tam czekał na niego technik dwojga imion, czyli aspirant Krzysztof Maciej. Bednarski nigdy nie wiedział, które z nich jest nazwiskiem. Niezależnie od wszystkiego, Krzysztof należał do tych nielicznych porządnych techników, z którymi dało się dogadać. Zdecydowana większość z nich uważała się za lepszych od gliniarzy z dochodzeniówki. Przeznaczonych do wyższych celów i nieomylnych.

      Uścisnęli sobie dłonie, Sebastian zanotował adres i nazwisko kobiety utrzymującej, że z jej mieszkania podprowadzono sto tysięcy dolarów, po czym obaj wyszli na wygwizdów. W przeciwieństwie do Krzysztofa Macieja, który w swoim płaszczu z obramowanym futrem kapturem wydawał się niewrażliwy na zimno, Bednarski od razu zaczął szczękać zębami. Owszem, opatulił ramiona kurtką tak ciasno, jak się dało, ale niewiele to pomogło. Choć krakowskiej zimie daleko do Nowosybirska i jego minus pięćdziesięciu stopni poniżej zera, minus osiem też potrafi dopiec. Inna sprawa, że tutejsi drogowcy robią co mogą, żeby uatrakcyjnić krakowianom ten czas.

      Gdy tylko wsiedli do nieoznakowanego radiowozu, którym Krzysiek Maciej przyjechał aż z Nowej Huty, technik wyciągnął paczkę elemów linków i poczęstował Sebastiana. Na widok cieniasów podkomisarz lekceważąco machnął ręką.

      – Dzięki stary, wolę swoje.

      Zanim, ślizgając się na oblodzonej jezdni i złorzecząc na Miejski Komitet Koordynacyjny do spraw Zimy, dotarli do celu, bez pośpiechu zdążyli wypalić papierosy. Zaparkowali, nieomal wbijając się między dwie hałdy brudnego śniegu, i ruszyli w kierunku czteropiętrowego bloku, który nie wyróżniał się niczym szczególnym poza graffiti szkalującym Cracovię.

      Technik nacisnął guzik domofonu, przedstawił się i wkrótce obaj wspinali się