Dla niepoznaki, bo z Europą ma tyle wspólnego, co wizyta u dentysty z randką. Natomiast, jeśli po wyjściu z domu zdecyduję się skręcić w prawo, to wędrując najpierw asfaltową, a później zwykłą gruntową drogą, gdzieniegdzie utwardzoną tłuczniem, żużlem i kamieniami, docieram do porośniętych drzewami pagórków. Co ciekawe, w tym lesie są jaskinie. Poważnie, nie żartuję. Najprawdziwsze jaskinie, w których podczas wojny kryli się partyzanci. Sorry, z tymi partyzantami nieco przesadziłem. Nie mam pojęcia, czy rzeczywiście się w nich ukrywali, bo w latach czterdziestych nie było mnie nawet w planach… W każdym razie kiedyś zorganizowałem tam ognisko dla znajomych, które zresztą zakończyło się tragicznie.
Otóż Marek, mój znajomy z licealnych czasów, wlał w siebie za dużo wódki, co gorsza poprawił ciepłym piwem, w efekcie czego obudziła się w nim dusza grotołaza. Nie zważając na rady, napomnienia i sprzeciwy reszty ekipy, uparł się, by spenetrować jaskinie. Pobiegł w stronę skałek, które tworzyły niewielką kotlinkę, potknął się i poleciał głową w dół. Upadając, nadział się na krzaki jeżyn. Ich kolce nie dość, że poharatały mu twarz, to na dodatek pozbawiły oczu.
Niech nikt mi nie mówi, że to niemożliwe. Wiem doskonale, że prawdopodobieństwo czegoś takiego jest bliskie zeru. Czemu o tym wspominam? Bo pomimo traumatycznych doświadczeń i kalectwa Marek wyszedł na prostą. Do tej pory nie wygląda szczególnie, ale jakoś sobie radzi. Nauczył się Braille’a, skończył kurs komputerowy, liznął nieco angielskiego i złapał całkiem niezłą robotę.
Przygotowując się do wyjścia z domu, myślałem właśnie o nim. Choć los rozdaje nam znaczone karty, czasem nawet nimi da się coś ugrać. Taką przynajmniej miałem nadzieję: że ja i mój nieczynny nos coś jeszcze zwojujemy.
Wziąłem prysznic, ogoliłem się, ochlapałem wodą kolońską, którą kiedyś lubiłem, przebrałem się w świeże ciuchy. W nocy sypnęło śniegiem, więc z tym większym zadowoleniem przyjąłem widok taksówki czekającej przed bramą. Przynajmniej nie musiałem zgadywać, który z okolicznych pagórków skrywa mojego rzęcha.
Stosunek do taksówkarzy mam ambiwalentny. Z jednej strony tak się składa, że mój wujek trudni się tą profesją, więc nie mogę uważać ich za bezimienną masę oszustów i oszołomów, z drugiej natomiast tyle razy próbowali mnie przekręcić, że nawet gdyby połowa tej ekipy trafiła do pierdla, i tak nie uznałbym tego za przesadę.
Ten, który przyjechał po mnie białą wołgą, sprawiał dość sympatyczne wrażenie. Przede wszystkim zapunktował tym, że w taryfie było ciepło i czysto, co w stołecznym mieście Krakowie nie należy do reguły.
Równie dobrze mógł mieć pięćdziesiąt, albo i sześćdziesiąt lat. Łysy, w okularach i ze zmęczonym spojrzeniem człowieka, który widział w życiu niejedno. Pewnie bazując na wspomnieniach mógłby napisać nową sagę Pieśni Lodu i Ognia. Gdyby umiał, rzecz jasna.
– Cracovia, panie, znowu przerżnęła – westchnął z rozgoryczeniem, gdy ruszyliśmy.
– Coś ostatnio słabo przędą – odparłem, udając, że wiem, o czym mówi.
Taksówkarz pokiwał z frasunkiem głową, wdając się w długi monolog o meandrach piłki nożnej. Wyłączyłem się jakoś w połowie drugiego zdania. Przez resztę drogi milczałem. Pewnie jestem w mniejszości, ale uważam, że to najlepsze, gdy nie ma się nic do powiedzenia.
Minęliśmy Wisłę, a że most był wciąż remontowany, skręciliśmy w Zielińskiego i Monte Cassino. Po prawej mogliśmy podziwiać centrum kongresowe i wybudowany po sąsiedzku nowoczesny hotel. Tajemnicą poliszynela jest to, że hotel należy do prezydenta miasta, który zupełnie przypadkowo zdecydował, że właśnie tu należy ulokować rzeczone centrum. Mało tego, nawet nazwę najbliższego przystanku tramwajowego bezczelnie kazał przemianować na Centrum Kongresowe ICE.
Business is business, czyż nie?
Na Grunwaldzie skręciliśmy w Konopnickiej, mostem Dębnickim dojechaliśmy do Alei Krasińskiego i odbiliśmy w kierunku Błoń. Focha dojechaliśmy na Piastowską i Armii Krajowej. Koniec końców dotarliśmy do Bronowic. Wkrótce pogubiłem się w labiryncie nijakich uliczek. Owinięty kokonem przyjemnego ciepła, zaczynałem już przysypiać, gdy dotarliśmy na miejsce. Oliwia mieszkała w okazałej willi. Jej fasadę przynajmniej w połowie stanowiły ogromne szklane panele; prażone wielobarwne szkło zasłaniało wnętrze równie skutecznie, co lita skała. Kilkunastoarową działkę otaczało niskie murowane ogrodzenie uzupełnione częściowo balustradą z ciemnego drewna, częściowo taflami matowego szkła. Uwielbiam szkło w każdej postaci, więc tym bardziej byłem ciekaw wystroju wnętrza.
Poprawiłem kołnierz kurtki i nacisnąłem guzik domofonu. Zanim zdążyłem cokolwiek powiedzieć, kliknął zwalniany zamek. Pchnąłem bramkę, ruszając żwirową alejką, po bokach której zamontowano wstęgi lamp diodowych.
– Trąci kiczem – skwitowała Oliwia, witając mnie w progu. – Ale przynajmniej nie gubię się, kiedy wracam pod wpływem. Wchodź do środka, bo zimno jak cholera.
Drzwi wejściowe sprawiały wrażenie łatwych do sforsowania. Za pierwszymi zamontowano jednak drugie, pancerne, które z powodzeniem obroniłyby skarbiec przed zakusami króla kasiarzy. Do tego rolety antywłamaniowe i alarm. Nawet ja, osobnik ostrożny i chimeryczny, musiałem przyznać, że w tym budynku można czuć się bezpiecznie.
Nie, żebym sam zaobserwował to wszystko. Oliwa, wpuszczając mnie do swej twierdzy, pochwaliła się jej nowoczesnymi murami obronnymi, fosami, zwodzonymi mostami i wieżami.
– A masz panic room? – zażartowałem.
– No jasne! – odparła całkiem poważnie.
Uznałem, że lepiej nie kontynuować tematu. Nie należę do tchórzy, cierpię jednak na pewną fobię, na szczęście objawiającą się głównie latem. Otóż panicznie boję się ciem. Kiedy kładę się spać, zwykle najpierw sprawdzam, czy żadna nie czai się w pobliżu. Gasząc światło, nasłuchuję, czy któraś z włochatych maszkar nie kołuje nade mną. Na wszelki wypadek zawsze trzymam też pod ręką packę na muchy. Strzeżonego…
Przedpokój, czy raczej hol, flankowały niskie szafki, od dołu do góry zastawione butami. Wyczytałem gdzieś, że statystyczna Polka ma szesnaście par butów. Oliwia posiadała ich z dziesięć razy więcej. Prawie wszystkie w kolorze czarnym; z rzadka czerwonym, srebrnym czy brązowym.
– Moje zbiory – mówiąc „zbiory” nakreśliła w powietrzu palcami ironiczny cudzysłów.
– Robią wrażenie – przyznałem.
W ukośnych promieniach słońca przeszywających przestrzeń pomiędzy panoramicznymi oknami i podłogą, wirowały pyłki kurzu. Zapatrzyłem się na nie mimowolnie, wyobrażając sobie, jak by wyglądały, gdyby nasycić szyby purpurą.
– Kiedyś był tu kryty basen, królestwo wody. Przekształciłam je w krainę powietrza i światła – stwierdziła Oliwia, okręcając się wokół swej osi jak mała dziewczynka.
– Mogłabyś urządzić muzeum i pobierać opłatę za wstęp.
– Oby nie! – Skrzywiła się. – Mam ciekawsze zajęcia niż użeranie się ze snobami udającymi znawców architektury… Banda zjebów.
Uśmiechnąłem się pod nosem. Powoli przyzwyczajałem się do jej sposobu mówienia, w którym górnolotne frazy sąsiadowały z wstawkami wprost z rynsztoka.
Podłogę zdobiła mozaika przedstawiająca cudacznego stwora, na wpół człowieka, na wpół ptaszysko, z dziobem zamiast ust i piórami wyrastającymi z załomków szyi oraz ramion.
– Niezłe, co nie?
Kiwnąłem głową.