Kazimierz Kyrcz

Dziewczyny, które miał na myśli


Скачать книгу

zawsze może być kawior. – Sebastian wysilił się na żartobliwy ton, przepuszczając wykładowcę w drzwiach. – A jak tam noga?

      – Chyba szykuje się zmiana pogody, bo trochę mnie rwie.

      – Taka karma, niestety.

      – Jakoś przetrwam. Spokojnej wachty.

      – Nie dziękuję, żeby nie zapeszać. Do widzenia.

      Walczak przystanął w progu kamienicy, wycierając zaparowane okulary, po czym lekko utykając, ruszył w stronę Kleparza. Podkomisarz powędrował zaś do delikatesów po dwa piwa i coś na ząb.

      Lepiej nie wybierać się na dyżur bez prowiantu, bo człowiek nigdy nie wie, kiedy go skończy.

      Rozdział 6

      – Chyba muszę… – szepnął Michał, czyszcząc wacikiem wewnętrzną stronę akwarium ustawionego na wzmocnionym regale. – Muszę zainwestować w sprzęt, żeby ta szyba tak szybko się nie brudziła – dokończył myśl, poprawiając zsuwające się z nosa okulary.

      Zamrugał, zwracając się do kilkunastu pływających w akwarium złotych rybek:

      – Moje śliczne, wiecie, że tatuś was kocha.

      Wrzucił zużyty wacik do kosza na śmieci i wyjął z pudełka następny. Coś mu się przypomniało, bo zmarszczył brwi, przygryzając przy tym dolną wargę. Przybliżył twarz do szyby, żeby sprawdzić temperaturę wody.

      – Hm, chyba macie trochę za zimno. Nie lubię zimna, wy pewnie też, moje zmarzluszki.

      – No jasne, że nie lubimy – odparła głosem Walczaka najstarsza z rybek.

      – Spokojnie, zaraz coś na to poradzimy.

      – Obiecanki cacanki, a głupiemu kotwica w dupę! – Rzecznik rybek najwyraźniej nie tryskał dobrym humorem. Cóż, każdemu zdarzają się gorsze dni. Misza rozumiał to doskonale. Sam od tygodnia z okładem borykał się z wciąż narastającym napięciem. Napięciem, którego mógł pozbyć się wyłącznie w jeden sposób.

      – Już w porządku, w porządku… – uspokajał swych podopiecznych, rozglądając się jednocześnie za czymś poręcznym, w czym da się przenosić płyny. Po krótkim zastanowieniu uznał, że najlepiej do tego celu nada się ceramiczny garnuszek, w którym zwykle pił kawę. Napełnił go wodą z akwarium, odlał połowę i uzupełnił ubytek wrzątkiem. Wymieszał całość łyżeczką i ostrożnie wlał zawartość do rybiego królestwa. Powtórzył tę operację kilka razy, aż wreszcie uznał, że zakończyła się sukcesem.

      Senior rybiego rodu na zmianę temperatury otoczenia zareagował aprobującymi uderzeniami ogona. Pozostałe też wydawały się zadowolone.

      – Od razu lepiej, co nie? Jesteście u siebie, w przyjaznym środowisku… – podsumował Michał, przyglądając się rybkom z niekłamaną dumą. – W życiu nie zawsze jest tak różowo, ale dopóki słuchacie się tatusia, włos wam z głowy nie spadnie.

      Zerknął na zegarek. Dochodziła ósma. Zajęcia zaczynał dopiero o dziewiątej czterdzieści pięć. Do Instytutu na Grodzkiej nie było daleko, miał więc w zapasie mnóstwo czasu.

      Usiadł na kanapie, rozkoszując się ciszą i widokiem pupili oddających się swemu ulubionemu zajęciu, czyli pływaniu w kółko.

      W mieszkaniu powyżej coś zachrobotało, zabrzęczało i ucichło. Walczak nasłuchiwał jeszcze chwilę, lecz dźwięki nie powtórzyły się. Szkoda. Choć nie przepadał za hałasami, zazwyczaj lubił odgłosy, jakie generował sąsiad z góry. Szczególnie, kiedy śpiewał piosenki Joy Division czy New Model Army, akompaniując sobie na gitarze akustycznej. Miał facet talent, bezsprzecznie. I całkiem niezły, dobrze postawiony głos. Ostatnio co prawda rzadziej prezentował swoje minirecitale, pewnie z uwagi na niedomagającego ojca, ale właściciel złotych rybek nie tracił wiary, że wkrótce jego faworyt wróci do muzykowania.

      Zgadza się, wiara była dla Michała czymś ważnym, w zasadzie najważniejszym. Stanowiła klamrę spajającą w jedno wszystkie elementy jego świata. Coś, co pozwalało zapomnieć o dojmujących ograniczeniach codzienności.

      Nie zawsze tak to wyglądało. Dość wspomnieć, że prawie nie pamiętał pierwszej Komunii Świętej i bierzmowania. Nie przeżywał tych sakramentów jako czegoś ważnego, o ile oczywiście pominąć drogie prezenty, które przy okazji otrzymał od rodziny. Na maturze zdawał etykę, bo religia, a zwłaszcza prowadząca ją moherowa bereciara, napawała go odrazą. I dopiero gdy dostał się na filozofię, wszystko się zmieniło. Sam nawet nie wiedział, co było katalizatorem tej metamorfozy, paliwem podsycającym ogień, który ogarnął jego umysł.

      Niezależnie od przyczyn, światopogląd Walczaka przestawił się o sto osiemdziesiąt stopni. Nieomal z minuty na minutę stał się osobą głęboko wierzącą, z prawdziwą pasją studiującą Pismo Święte, pisma ojców kościoła i traktaty teologiczne. Niestety, choć poznawał coraz więcej teorii i ich wykładni, wciąż czuł niedosyt. Trudny do sprecyzowania, lecz wcale nie mniej przez to doskwierający brak czegoś istotnego. Głód poznania, głód prawdy.

      Zrządzeniem losu natknął się na Misterium wiary ihumena Hilariona, stanowiące wprowadzenie do prawosławnej teologii dogmatycznej. Mimo że książka liczyła ponad trzysta stron, przeczytał ją w jeden wieczór i połowę nocy. Zanim się spostrzegł, prawosławie przyciągnęło go ku sobie z niesamowitą mocą. Odkrył w nim ten rodzaj mistycyzmu, uduchowienia, którego na próżno szukał we własnej wierze. Od dawna chciał pozbyć się zatruwającego serce sceptycyzmu i oto wreszcie udało mu się odsunąć go od siebie.

      Jako człowiek czynu, od razu zajął się formalnościami koniecznymi do zmiany wyznania. Jego konwersja na prawosławie zbiegła się w czasie z zamontowaniem kopułki nad drzwiami cerkwi pod wezwaniem Zaśnięcia Najświętszej Maryi Panny. Tak oto Michał stał się członkiem Polskiego Autokefalicznego Kościoła Prawosławnego.

      W reakcji na wieści o poczynaniach swego wykładowcy, studenci przechrzcili go na Miszę. Nie przeszkadzało mu to, bynajmniej. Szczerze mówiąc, był im wdzięczny za okazane zainteresowanie. Wkrótce, właśnie z myślą o młodych ludziach, założył bloga poświęconego poszukiwaniom w dziedzinie duchowości. Od tamtej pory regularnie, niezależnie od natłoku innych obowiązków, umieszczał na nim kolejne wpisy.

      Po dwóch kwadransach przeglądania swej najnowszej lektury wybrał cytat z Jeana Vaniera komentującego fragment Księgi Ozeasza, opowiadający o pełnych węży i skorpionów wąwozach doliny Akor. Przeklętym miejscu, którego wszyscy unikali… A jednocześnie u Ozeasza sam Bóg mówił, że ta dolina nieszczęścia stanie się bramą nadziei. Vanier uważał natomiast, że w każdym z nas tkwi odpowiednik tejże doliny. Że są w nas rzeczy, na które nie chcemy patrzeć, ani o których nie chcemy pamiętać, bo sprawiają nam zbyt wiele bólu. Jednak właśnie z nich, zgodnie z wolą Stwórcy, rodzi się nadzieja.

      W momencie, kiedy kończył wpisywać ostatnie zdanie, ścienny zegar wybił ósmą trzydzieści.

      Najwyższa pora.

      Michał wstał, przeciągnął się i poszedł do kuchni po widelec. Następnie podciągnął rękaw swetra i powoli, żeby nie spłoszyć rybek, zanurzył rękę w akwarium. Na piaszczystym dnie rączką widelca napisał: UWAŻAJCIE NA SIEBIE, NIE OTWIERAJCIE NIKOMU.

* * *

      Dzień spędzony na uczelni potrafi dać w kość nawet największemu twardzielowi. Walczak nie należał do ułomków, ale czuł się wykończony. Najpierw jakieś domorosłe kurwiszcze podczas poprawiania pały z kolokwium epatowało wylewającymi się z niedopiętej bluzki cyckami, a zaraz potem studenciak, któremu najwyraźniej dopalacze przepaliły szare komórki, niby w żartach