Kazimierz Kyrcz

Dziewczyny, które miał na myśli


Скачать книгу

szczurów.

      Niestety, większość naukowców nadal nie dostrzegała ogarniających uniwersytety oznak zapaści. I nic nie dało się z tym zrobić.

      Zaraz za progiem mieszkania Walczak ściągnął buty i kurtkę, po czym z ulgą klapnął w fotelu naprzeciwko akwarium. Złote rybki wyglądały, jakby się cieszyły, że go widzą. Cóż, radość była obopólna.

      Po ostrzeżeniu przed obcymi nie zostało ani śladu. Żadna nowość – niezależnie od tego, co napisał, na ogół wystarczało przysłowiowe mgnienie oka, żeby wszystko zatarły. Zupełnie jakby obawiały się, że tę jednostronną korespondencję przeczyta ktoś niepowołany. Cenił tę ich lojalność. Tym chętniej dbał o to, by niczego im nie brakowało.

      Zgodnie ze starym zwyczajem, zanim dał swoim pupilom wieczorną porcję karmy, przyłożył palec wskazujący do krawędzi akwarium, przejeżdżając nim z lewej do prawej, a potem z prawej do lewej. Kilka rybek podążyło za jego dłonią niby wierna straż przyboczna.

      Misza zastanawiał się, czy warto wprowadzić je w szczegóły swego planu, przewidującego uśmiercenie kolejnej prostytutki. Oficjalnie byłej prostytutki, ale on wiedział swoje. Niezależnie od tego, czym obecnie się zajmowały, żadna z nich nie miała szans zostać porządną kobietą. Ta, którą zamierzał wkrótce odwiedzić, przez lata oszczędzała zarobione na nierządzie pieniądze, aż wreszcie uzbierała kwotę pozwalającą na wycofanie się z interesu, wyjazd ze Szczecina do dawnej stolicy i otwarcie zakładu kosmetycznego dwie ulice dalej, nieomal pod nosem Walczaka.

      Z tego, co zaobserwował, nierządnica zachowywała się swobodnie, łudząc się, że nikt nie ma pojęcia o jej wstydliwej przeszłości. Błąd. Pewne historie łatwo prześwietlić, szczególnie komuś tak doświadczonemu i zdeterminowanemu w walce o czystość, jak on.

      Nagle rozległa się melodyjka obwieszczająca, że ktoś się do niego dobija. Michał zerknął na wyświetlacz komórki. Matka, matula, wampirzyca psychiczna!

      Nie odebrał, nie chcąc psuć sobie nastroju. Odczekał chwilę, po czym odsłuchał nagranie. Stara prosiła go o to, by przy następnych odwiedzinach przyniósł jej nowe rajstopy.

      – Dobra, dobra, kupię ci, ty szmato – stwierdził, patrząc na zawieszoną na ścianie reprodukcję przedstawiającą martwą naturę. – Może wreszcie się na nich powiesisz.

      Schował telefon do szuflady, do gniazdka uwitego z kłębowiska skarpetek i bielizny. Kiedy zajmował się tym, czym musiał, zawsze zostawiał go w domu. Ostrożności nigdy za wiele.

      Z przyzwyczajenia sprawdził jeszcze raz zestaw narzędzi umieszczonych w przerobionej na jego potrzeby torbie po laptopie, kilka minut pokręcił się po mieszkaniu, aż wreszcie uznał, że lepiej nie wspominać o swoich planach. Jako osoba nieco przesądna obawiał się, że jeśli komukolwiek o nich opowie, coś może pójść nie tak.

      Przed wyruszeniem na łowy życzył więc tylko rybkom dobrej nocy.

      Odpowiedziały mu tym samym.

      – Postaram się, żeby była dobra – szepnął, zamykając za sobą drzwi. – Przynajmniej dla mnie.

      Rozdział 7

      Gdyby ten tłum przenieść stąd na ulicę, nikt by się nie domyślił, co ich może łączyć, co najwyżej można by podejrzewać, że wszyscy należą do grupy Anonimowych Alkoholików.

Louise Welsh

      Ponoć człowiek, który otacza się sztuką, wydobywa z siebie ukryte pokłady dobra. Może i jest w tym odrobina prawdy, jednak zachowanie zgromadzonych na wernisażu gości wskazywało na coś zgoła przeciwnego. Szykowne kobiety i dobrze ubrani mężczyźni przepychali się do szwedzkiego stołu z zaangażowaniem, które byłoby zrozumiałe w przypadku głodujących dzieci z Etiopii, lecz nie osób, które stać na obiad w restauracji… Z niedowierzaniem patrzyłem na anorektyczną dziewoję, wrzucającą na talerzyk kopiasty stos serów i wędlin, by odstawić go na swój stolik i od razu pognać po więcej. Dziewczyna wyminęła kelnerkę, omal nie łamiąc jej żeber, i wcisnęła się między dwie korpulentne matrony. Po zdobyciu przyczółka porwała kolejny talerzyk i w ekspresowym tempie zabrała się za nakładanie repety.

      – Spotkanie z kimś ogarniętym twórczą pasją bywa niebezpieczne – skwitowała te wyścigi Oliwia, łapiąc mnie za rękę i prowadząc przez salę, jakbym stracił nie tylko zmysły powonienia i smaku, ale i wzrok.

      – Bezdyskusyjnie.

      – Zdarza się, że niektórzy stają się narzędziem demiurga, szatana, a może obu naraz… – kontynuowała swój wywód. – Wiesz, co jest najgorsze? – Potoczyła wokół nieżyczliwym spojrzeniem.

      – No?

      – Że te beztalencia uważają się za artystów.

      – Może mają ku temu jakieś powody? – próbowałem się z nią droczyć, choć szczerze mówiąc zgadzałem się z tym, co mówiła.

      – Nie bądź naïve – prychnęła z udawanym rozbawieniem.

      – Co?

      – Naiwny – wyjaśniła. – Jakie oni mogą mieć powody? Pochlebne recenzje, które sami sobie piszą, albo za które płacą kumplom? Nie rozśmieszaj mnie.

      Wystawa nie należała do szczególnie interesujących, o czym zresztą Oliwia lojalnie uprzedziła, gdy zaproponowała, byśmy się na nią wybrali. Tak czy owak, czasem zabawnie pokręcić się w podobnych miejscach, dodała. Zwłaszcza z tobą – pomyślałem wtedy, jednak nie powiedziałem tego na głos.

      Usiedliśmy w zarezerwowanej loży na niewielkim podwyższeniu, skąd bez przeszkód mogliśmy przyglądać się zarówno sporej części wiszących na ścianach czarno-białych kobiecych aktów, jak i kręcących się po galerii widzów. Ci ostatni rzeczywiście okazali się całkiem intrygującą gromadką dziwolągów. Hipsterzy różnej maści, jeden w drugiego pocący się w pozbawionej klimatyzacji sali.

      W pewnym momencie podszedł do nas facet po trzydziestce, noszący zbyt obszerną marynarkę, pstrokatą kamizelkę i pasujące do całości jak tasak do parasola sprane dżinsy. Poza awangardowym odzieniem posiadał też zabójcze owłosienie, na które składała się przerzedzona czupryna z siwymi pasemkami spiętymi w kitkę oraz wyhodowane w ramach rekompensaty bokobrody.

      Jego pociągła twarz wydawała mi się znajoma, lecz za cholerę nie byłem w stanie przypomnieć sobie, gdzie go widziałem.

      Oliwia skinęła mu łaskawie dłonią, po czym nieznajomy przedstawił się zaskakująco przyjemnym, głębokim głosem:

      – Jacek.

      – Borys – odparłem.

      Jacek zamrugał, jakby starając się utrwalić sobie w pamięci moje imię, a następnie zwrócił się do Oliwii ociekającym słodyczą tonem:

      – I jak, skarbie? Rozwiążesz problem?

      Czy tylko mi się wydawało, czy na dźwięk tych słów malarka lekko się wzdrygnęła?

      – Tak – odparła cicho. – Ale porozmawiamy o tym innym razem.

      Facet wzruszył ramionami i bez słowa pożegnania podał tyły. Patrzyłem, jak lekko kołyszącym krokiem oddala się, by po chwili zniknąć w tłumie. Czekałem na jakieś wyjaśnienie. Oliwia milczała, więc spytałem:

      – Kto to?

      – Nikt ważny. Daleka, cholernie daleka rodzina.

      – Piąta woda po kisielu?

      – Jeśli nie szósta.

      Oliwię najwyraźniej irytowały moje pytania, więc nie ciągnąłem tematu. Podrapałem się po brodzie, po czym, żeby