Katarzyna Kacprzak

Spinka


Скачать книгу

się wykonać jakikolwiek ruch.

      – Posłuchajcie, trzeba coś zrobić! Pogotowie! – Magda jako pierwsza ocknęła się z paraliżu, jaki ogarnął wszystkich, którzy stali w drzwiach i na korytarzu.

      – Może jednak sprawdźmy, czy żyje – odezwał się trzeźwo Stefan. – Jacyś chętni? Ktoś się zna na udzielaniu pierwszej pomocy?

      Po zgromadzonym tłumie przeszedł szmer, jednak o dziwo nie było chętnych do wejścia do pokoju prezesa. Kilka osób nawet cofnęło się w głąb korytarza, a ktoś wpadł na parapet i zrzucił na podłogę rachityczną paprotkę w plastikowej doniczce, która z trzaskiem potoczyła się po lastrykowych schodach.

      Po chwili jednak w drzwiach zaczęło się przepychać kilka osób, które postanowiły pośpieszyć z pomocą.

      – Poczekajcie – powstrzymał ich Stefan. – Jeśli stało się coś złego, nie możemy zadeptać śladów.

      – Zwariowałeś? Jakich śladów?! – prychnęła Magda, próbując wedrzeć się do środka. – Trzeba mu pomóc! Wiktor!

      Stefan siłą powstrzymał korpulentną koleżankę przed wejściem do pokoju. Przez chwilę przepychali się w drzwiach, gdyż Magda nie lubiła się poddawać i na ogół egzekwowała to, co sobie wymyśliła. Tymczasem Stefan nie chciał wpuścić do pokoju zbędnych świadków. W końcu kobieta dała za wygraną i wycofała się, lekko naburmuszona.

      – Dobrze, ja wejdę – powiedział stanowczo Stefan. – Wojciech, idziesz ze mną?

      Wojciech drgnął i jakby lekko się zawahał, jednak wrodzone poczucie obowiązku kazało mu ruszyć z miejsca i dokonać rzetelnego rozeznania w sytuacji. Wojciech, człowiek szalenie ambitny, nigdy nie pozwoliłby sobie na zlekceważenie prośby o jakąkolwiek pomoc, tym bardziej prośby wyrażonej publicznie. Wszyscy zebrani na korytarzu pracownicy wstrzymali oddech.

      – Wiktor…? – zaczął nieśmiało Stefan.

      – Stary, nie ma co gadać, trzeba go pomacać – Wojciech wyciągnął rękę w stronę leżącego nieruchomo prezesa i dotknął jego wypielęgnowanej, delikatnej dłoni z równo i krótko obciętymi paznokciami o nienagannym kształcie. Wszyscy w firmie wiedzieli, że prezes dbał o siebie z wyjątkową jak na mężczyznę starannością. A może to jedynie znak czasów, że nie tylko kobiety chodzą na manicure, pedicure, maseczki i tym podobne zabiegi? Fachowcy nazywają takich mężczyzn metroseksualnymi, a starsi ludzie po prostu „lalusiami”, większość społeczeństwa uważa ich natomiast za facetów, którzy mają dużo pieniędzy oraz wolnego czasu i nie wiedzą, co mają zrobić zarówno z jednym, jak i drugim. Niezależnie jednak od przyczyny wypielęgnowania, dłoń Kamiennego była zimna i nieruchoma.

      – No, to chyba ktoś nam kropnął prezesa – dało się słyszeć czyjś głos.

      – Przestańcie! – zgromiła go Magda.

      – Nawet tak nie myślcie – zgodziła się z nią Ania.

      – Ale co mu się mogło stać? Przecież był okazem zdrowia.

      – No właśnie, „był” – skwitował ktoś ze stoickim spokojem.

      – Przecież dopiero co przeszedł gruntowne badania przed egzaminem na kolejną licencję nurkową – przypomniała sobie nieśmiało Magda.

      W tym czasie Stefan pochylał się coraz bardziej nad Kamiennym i z zainteresowaniem przyglądał się jego szyi.

      – Wojciech, spójrz – szepnął, pochylony nad ciałem i zwrócony tyłem do drzwi wejściowych i zebranego w nich tłumu. – Nie znam się na tym, ale coś mi się tu nie podoba.

      Wojciech przysunął się bliżej i wyciągnął szyję:

      – O kurczę, nie wygląda to dobrze – powiedział, także ściszając głos, żeby nie siać paniki wśród zebranych w drzwiach pracowników. – Na razie nikomu o tym nie mówmy.

      W tym momencie do pokoju zajrzała Monika, która wreszcie dopchała się do drzwi.

      – O mój Boże… Wiktor! Wiktor…! – Monika opadła na kolana u stóp prezesa, a z jej gardła wydobył się tylko cichy jęk. Ania zareagowała natychmiast: objęła i wyprowadziła roztrzęsioną koleżankę z pokoju. Nikt nie zwrócił specjalnej uwagi na trochę zbyt ekspresyjne zachowanie sekretarki prezesa. Powoli do wszystkich docierała okrutna prawda: Wiktor Kamienny nie żyje.

      ROZDZIAŁ 5

      W tym samym czasie, dokładnie po drugiej stronie malowniczo położonego jeziora, w małej cichej zatoczce otoczonej ze wszystkich stron sitowiem i zieleniącym się powoli tatarakiem, na lekko zmurszałym pomoście siedział zgarbiony człowiek i łowił ryby. Trudno powiedzieć, czy nazwanie go wędkarzem byłoby na miejscu, gdyż – poza okolicą, która go otaczała i trzymaną w ręku wędką – nic nie wskazywało na to, że nim jest. Człowiek miał na sobie granatowe spodnie od garnituru z kantem i wysokim stanem, przez co pasek wypadał w najgrubszym miejscu niemałego brzucha, sztruksową ciemnozieloną koszulę, zapiętą na ostatni guzik (nie był przecież żadnym żigolakiem, żeby ukazywać komukolwiek swoją łabędzią szyję, a już tym bardziej owłosiony tors). Do tego wszystkiego, z uwagi na ładną wiosenną pogodę, założył brązowe sandały – obowiązkowo na skarpetki, bo któż to widział, żeby elegancki mężczyzna, za jakiego się uważał, nosił buty bez skarpetek. Legendarnym już obuwiem wędkarzy są kalosze, zwane często gumiakami, ewentualnie można sobie pozwolić na buty sportowe, ale sandały? Tym bardziej, że nietypowy wędkarz siedział na pomoście z nogami zwieszonymi tuż nad wodą, której podeszwy butów niemal dotykały.

      Nie był to najwygodniejszy strój na ryby, jednak człowiek ten nie był częstym gościem nad jeziorem i nie miał pojęcia, jak ubrać się na taką okoliczność. Tak to jednak bywa, kiedy ktoś rzadko wyjeżdża z miasta. Bo i po co? W lesie nie ma przecież telewizora, a cóż innego można robić w wolnym czasie, jak nie siedzieć przed telewizorem? Najbardziej lubił oglądać Discovery i programy o sztuce. Lubił sztukę, szczególnie malarstwo włoskiego renesansu. Zupełnie to do niego nie pasowało. Nic na to nie poradzi. Pod niewyględną fasadą kryła się wrażliwa dusza.

      Człowiek siedział zgarbiony i wpatrzony w dal, zupełnie nie zwracając uwagi na ruchy spławika. Po co ja tu w ogóle przyjechałem? – zastanawiał się. Przecież nie lubi natury, a już szczególnie wszelkiego robactwa, którego nad jeziorem jest pełno. Aha, kazali mu wziąć urlop, bo podobno w pracy była jakaś kontrola i trzeba teraz na gwałt wykorzystywać zaległe urlopy. No to wziął. Tłumaczył, że nie będzie miał co robić w domu, to mu w kadrach powiedzieli, żeby pojechał na ryby. Że tu niedaleko, tuż pod Serockiem, są piękne lasy i Zalew. Można jechać i korzystać. To pojechał. Tylko po cholerę? Z drugiej jednak strony taki urlop to świetna okazja, żeby oficjalnie nie pracować i dostawać pieniądze. W biurze coraz trudniej było obijać się i markować robotę, a na urlopie można po prostu nic nie robić. Nie lubił pracować. Nie to, żeby nie lubił swojej pracy. Nawet lubił swój zawód. On po prostu nie lubił się przemęczać i robić cokolwiek pod presją czasu i pod czyjeś dyktando. Chciał tylko w spokoju dotrwać do wcześniejszej emerytury. A to już coraz bliżej.

      W pewnym momencie ciszę przerwał dźwięk telefonu. Wędkarz jakby obudził się z odrętwienia, sięgnął do kieszeni marynarki, wyjął telefon komórkowy i nie odkładając wędki, odchrząknął głośno:

      – Halo…?

      – Halo? Janusz? – zabrzmiała odpowiedź.

      – Halo…? Słyszysz mnie?!

      – Nieeee… – odpowiedziało echo.

      – Ja cię świetnie słyszę, nie krzycz tak – odpowiedziała