się i zaczął pakować w nią trupa, a następnie usuwać ślady krwi. Uchylił drzwi zewnętrzne. Z dworu znów powiało zimno, kilka pożółkłych liści wpadło do środka. Rzucił się na kolana i zaczął szorować posadzkę, plamy krwi na futrynie i drzwiach. Po skończeniu ubrania wierzchnie i szmaty do podłogi zamierzał wrzucić do pieca c.o., niech ogień się z tym rozprawi.
Marta, widząc, co czyni jej małżonek, zamknęła się w pokoju na górze. Nie chciała mieć z tym nic wspólnego. Nie pójdzie siedzieć za współudział, nie ma mowy.
Andrzejowi zeszło z tym wszystkim prawie do północy, dopiero wtedy ze szklanką drinka – pół na pół czysta z sokiem pomarańczowym – usiadł na kanapie. Grażynę zakopie gdzieś w lesie albo zrzuci ciało z mostu do Wisły, to już jest postanowione.
Nalał sobie następną szklaneczkę i wypił. Myśli stały się mniej spójne, wszystko się oddalało, obrazy rozmazywały i w końcu Andrzejowi głowa opadła na bok, a w salonie rozszedł się odgłos głośnego chrapania.
Było dobrze po pierwszej w nocy, kiedy Marta zeszła na dół i podeszła po cichu do kanapy. Mąż spał jak zabity. Udała się do przedpokoju sprawdzić, czy wszystkie ślady zostały zatarte. Na parapecie leżał nóż, ten, który zginął jej może tydzień wcześniej. Jakim cudem posłużył się nim zabójca? Jak go zdobył? Starannie go wytarła i zawinęła w papier. Już podjęła decyzję, nie może męża zostawić w potrzebie. Pojedzie teraz na most i wrzuci nóż do Wisły, narzędzie zbrodni musi zniknąć. Tam nikt go nigdy nie znajdzie. A jeśli nawet, to woda i korozja zatrą wszystkie, choćby najmniejsze ślady, po kilku latach zaś i po samym nożu ich nie będzie. Ciałem natomiast musi się zająć Andrzej.
Było ciemno, deszcz znów zaczął padać, psy gdzieś w oddali ujadały, od naporu wiatru trzeszczały wrota garażowe.
Marta dłuższą chwilę szarpała się z drzwiami od syrenki, zanim dostała się do auta. Nóż ukryła pod siedzeniem. Samochód z trudem, ale udało się w końcu uruchomić i syrena z charakterystycznym terkotem dwusuwa pomknęła ulicą Słoneczną w kierunku mostu. Najpierw minęła stary cmentarz prawosławny, skręciła w ulicę Norbertańską, po lewej stronie zostawiła zoo i zjechała ze skarpy wiślanej prosto na przeprawę. Płock spał, ulice świeciły pustkami, na moście jedynym pojazdem była syrena Marty. Deszcz się wzmógł, teraz krople zamieniły się w istną ścianę wody.
Kobieta zatrzymała samochód na środku przeprawy i czym prędzej go opuściła, dobiegła do barierki, po czym wykonała duży zamach i cisnęła nóż w wodne odmęty. Na moście wciąż było pusto. Kobieta wróciła do samochodu, a po kwadransie dotarła do domu.
Andrzej spał w najlepsze, na podłodze przy kanapie leżała opróżniona butelka.
Marta długo przewracała się z boku na bok i nie mogła zasnąć, bo jak tu spać, będąc w domu sam na sam z pijanym do nieprzytomności mężem i zwłokami jego sekretarki. Zmogło ją dopiero o świcie.
Zbudziło ją szarpanie za ramię. To Andrzej, był bardzo podekscytowany. Natychmiast przypomniały jej się zdarzenia z nocy, wróciły niczym bumerang. To nie koszmarny sen, to działo się naprawdę, sprawa kryminalna, w którą los ich brutalnie wkręcił. Poderwała się z łóżka na równe nogi.
– Pozbyłem się zwłok. Wrzuciłem je na krypę zepsutej śmieciarki. Stała nieopodal naszej bramy, więc nikt nic nie widział – tłumaczył z przejęciem mąż.
– Boże, czyś ty zwariował? Co to za pomysły? Idiota! – Marta była przerażona.
– Zawinąłem je w zużyty chodnik, w ten, który od dawna chciałaś wyrzucić.
– Poszło za łatwo. Mam złe przeczucia, boję się – szepnęła.
Andrzej ją objął i przytulił.
– Udało się. Martusiu, nie mieliśmy innego wyjścia.
Minęło kilka dni. Był to trudny okres dla małżonków. Na każdy dzwonek do drzwi reagowali nerwowo, ale nic się nie działo. Zwłok nie znaleziono, żaden trop związany z zaginięciem Grażyny nie prowadził do willi przy ulicy Słonecznej.
Marcie uzbierało się kilka zaległych spraw do załatwienia. W środę rano zawiozła ważne dokumenty do Miejskiej Rady Narodowej mającej swoją siedzibę w byłym magistracie, a później pojechała do przychodni przy ulicy Miodowej zrobić badania okresowe. Wszędzie długie kolejki, więc zeszło jej do południa. Kiedy wracała do domu i wyprzedzała kolejną już furmankę, nieopodal targowiska przy ulicy Królewieckiej zza kiosku Ruchu wyskoczył milicjant z lizakiem w dłoni. Zahamowała raptownie i zjechała do krawężnika. Z pobliskiego podwórza wyszedł jeszcze jeden funkcjonariusz. Podeszli do samochodu od strony kierowcy. Chociaż wyglądali jak Flip i Flap, jeden był bardzo chudy, drugi zaś monstrualnie gruby, Marcie nie było do śmiechu, poczuła wewnętrzny niepokój. Przekręciła korbką w drzwiach, mechanizm przeraźliwe zaskrzypiał, a szyba opadła do połowy.
– Dokumenty proszę!
Trzęsącymi się dłońmi sięgnęła po torebkę. Długo w niej grzebała, nim znalazła portfel. W końcu podała milicjantom dowód rejestracyjny i prawo jazdy. Drugi z funkcjonariuszy stanął z tyłu pojazdu. Widziała go w lusterku, jak wpatrywał się natrętnie w klapę kufra.
– Proszę zgasić silnik i wysiąść! – rozkazał milicjant.
– O co chodzi, panie władzo? Nie złamałam przepisów. Jak zgaszę silnik, to może później nie zapalić, akumulator na ostatnich nogach, a mąż zapomniał go podładować.
– Obywatelko, proszę wysiadać, nie dyskutować.
Mężczyzna chwycił klamkę i zaczął nią szarpać. Marta zgasiła więc motor i wysiadła z syrenki.
– Proszę otworzyć bagażnik!
Ciut się uspokoiła. W związku z nielegalnym ubojem i handlem niezbadanym mięsem milicja co rusz robiła naloty na targowiska. W ten sposób między innymi zapobiegano rozprzestrzenianiu się włośnicy.
Najpierw klucz nie chciał wejść w otwór zamka, później Marta nie mogła go przekręcić i dopiero po długiej chwili klapa kufra uniosła się do góry. Kobieta odsunęła się na bok. Proszę, niech sprawdzają, nie ma nic do ukrycia.
Milicjanci nachylili się do bagażnika.
– Co to jest? Co tak śmierdzi?
Zerknęła do kufra. Coś w nim leżało zapakowane w dwa wielkie worki po nawozach. Też poczuła nieprzyjemny, mdły zapach.
– To? Nie mam pojęcia, pewnie mąż miał coś przewieźć. Proszę sprawdzić.
– A może to mięso z nielegalnego uboju? Może jesteście spekulantem, a to jest jeszcze gorzej, bo surowiej karane.
– Nic z tych rzeczy, panie władzo. Proszę sprawdzić i mnie puścić. Zimno tak stać na ulicy i za chwilę zacznie padać.
Milicjanci spojrzeli znacząco na siebie i odsunęli się od bagażnika.
– Proszę rozerwać worki i pokazać, co tam wieziecie – rozkazał jeden z nich.
– Proszę bardzo, nie ma problemu.
Worki były grube i szczelnie zamknięte. Czuć było coraz silniejszy fetor przypominający smród padliny. Wreszcie jeden z worków się rozchylił i wypadła z niego na trotuar ludzka ręka, kobieca – to pewne, na palcach błyszczały złote pierścionki, paznokcie pokryte były czerwonym lakierem…
– Boże! – tyle zdołała powiedzieć Marta. Jej twarz raptownie zrobiła się sinoblada, po czym kobieta osunęła się bez