Jacek Ostrowski

Paragraf 148


Скачать книгу

się rozpłakała.

      – Wiezie obywatelka trupa. Oczekuję wyjaśnień.

      – Ja nic nie wiem. Nie miałam pojęcia, co jest w bagażniku.

      – To nieboszczyk sam wam wskoczył do kufra? Ciekawe.

      – Nie wiem, skąd się tam wzięła…

      – Zapraszam do radiowozu. – Milicjant wskazał ręką niebieskiego fiata zaparkowanego w podwórzu.

      – Jestem zatrzymana? Ja jestem niewinna. Proszę mnie puścić, panie władzo. Ktoś mi te zwłoki podrzucił!

      Marta zaczęła się szarpać, ale milicjant chwycił ją za ramię i pchnął w kierunku radiowozu.

      – Idziemy! – warknął.

* * *

      Marta siedziała na tylnej kanapie milicyjnego fiata.

      Gruby funkcjonariusz sięgnął po radiotelefon.

      – Tu sierżant Chmura, mamy zabójstwo, przyślijcie na ulicę Królewiecką tych z kryminalnej. Mamy też podejrzaną.

      – Nie jestem zabójcą! Nikogo nie zabiłam! To jakieś koszmarne nieporozumienie.

      Ktoś zastukał w szybę drzwi. To drugi z milicjantów. Pokazywał kobiecie długi czarny nóż. Poznała go od razu – ten, który kilka dni wcześniej cisnęła do Wisły. Patrzyła na niego jak zahipnotyzowana. To nie mogło się dziać naprawdę.

      – Ten kozik znaleźliśmy pod siedzeniem kierowcy. Jest na nim zaschnięta krew i pewnie odciski palców zabójcy. Oj, obywatelko, chyba będzie wam ciężko się z tego wytłumaczyć.

      – Pod moim siedzeniem? – powtórzyła jak automat.

      Milicjant tylko pokiwał smętnie głową i odszedł.

      Marta była jak w jakimś amoku, przerażona co chwilę zerkała w stronę swojego auta. Syrena stała przy krawężniku, tak jak ją zostawiła, a wokół niej kręcił się tłum gapiów. Milicjanci robili zdjęcia, coś mierzyli, sporządzali notatki.

      Dlaczego tu nie ma Andrzeja? Chyba cały Płock już tu jest. Od czasu sprawy doktor Kamińskiej w mieście nie wydarzyło się nic równie ekscytującego jak dzisiejsza sprawa. Teraz tłuszcza miała świeży żer, więc ludzie gromadzili się niczym muchy na zepsutym mięsie.

      Czarna wołga zaparkowała tuż obok. Przyjechało nią dwóch mężczyzn w garniturach. Marta ich nie znała, choć twarz jednego z nich nie wydała się jej obca. Obaj wsiedli do fiata.

      – Jestem prokurator Lech Jarzębowski – przedstawił się pierwszy z nich – a to kapitan Mariański.

      Prokurator był przystojny, w średnim wieku, południowej urody, na głowie gęsta, czarna, kręcona czupryna; milicjant niski, łysawy, krępej budowy, dobrze po sześćdziesiątce.

      – To jakieś nieporozumienie. Dlaczego mnie tu przetrzymujecie? Czy mój mąż już wie? Zawiadomiliście go? Dlaczego jeszcze go tu nie ma? – zarzuciła ich pytaniami.

      Mężczyźni wymienili między sobą znaczące spojrzenia.

      – Obywatelka teraz bardziej potrzebuje adwokata – odezwał się milicjant.

      – Nie jestem zabójczynią, mój ojciec był prokuratorem, na pewno słyszeliście o nim, nazywał się Piotrowicz i…

      – Właśnie wracamy ze Słonecznej, z domu obywatelki – przerwał jej kapitan. – W przedpokoju natknęliśmy się na zwłoki mężczyzny. Przypuszczamy, że to pani mąż.

      – Co? Co znaleźliście?! – wykrzyknęła. – O czym wy mówicie? Do jakiego domu weszliście? Musieliście pomylić domy, one są do siebie podobne. Numer na furtce jest skorodowany, mało czytelny. Na pewno pomyliliście posesje. Tam nie ma żadnych zwłok. To niemożliwe!

      – Nie pomyliliśmy domów. Pani mąż został zasztyletowany, przypuszczalnie użyto do tego dużego kuchennego noża. Możliwe, że tego, który znaleźliśmy w syrence. W laboratorium to sprawdzą i pewnie potwierdzą.

      – Zasztyletowany? – szepnęła i bez przytomności osunęła się na siedzenie.

* * *

      Marta siedziała przy stole w pokoju przesłuchań. Twarz ukryła w dłoniach, płakała. W jednej chwili straciła wolność, męża i całe swoje życie, wszystko runęło niczym domek z kart. Została sama. Co ma teraz czynić? Do kogo zwrócić się o pomoc?

      Zgrzytnął zamek u drzwi. Do pokoju przesłuchań wszedł prokurator Jarzębowski z papierową teczką w dłoni. Usiadł po przeciwnej stronie stołu i wyjął jakieś papiery, rozłożył je powoli na blacie. Z ciekawością obserwował aresztantkę. Zapewne szukał w niej krwawej psychopatki, seryjnej morderczyni, która poćwiartowała jedną ze swoich ofiar, ale dojrzał tylko biedną, zaszczutą i zapłakaną młodą kobietę, z makijażem rozmazanym od łez, z włosami w nieładzie, której nie dość, że podrzucono zwłoki, to jeszcze zabito męża.

      Podał jej chustkę.

      – Obywatelka nazywa się Marta Kownacka z domu Piotrowicz, córka Stefana i Władysławy z domu Grodzickiej, zgadza się? – zaczął spokojnym głosem.

      Jedynie skinęła głową.

      – Jesteście zameldowani w Płocku przy ulicy Słonecznej siedemnaście?

      – Tak.

      – Od jak dawna tu mieszkacie?

      – Trzy lata, jutro mamy rocznicę ślubu. Nie zabiłam Andrzeja, ja go kocham. Boże, kto mógł to zrobić? Bez niego już nie chcę żyć – wyrzuciła z siebie drżącym głosem i od nowa wybuchła płaczem.

      Jarzębowski odczekał chwilę, po czym podniósł się z krzesła i podszedł do kobiety, nachylił się nad nią i wcisnął jej dyskretnie w dłoń kartkę z nazwiskiem.

      – To twoje koło ratunkowe – rzekł.

      Spojrzała na niego nic nierozumiejącym wzrokiem. Przecież to prokurator. Dlaczego chce jej pomóc? Może to jakiś podstęp?

      Mężczyzna położył znacząco palec na ustach.

      – Nic nie mów – szeptał jej do ucha. – Byłem aplikantem twojego ojca. Ta adwokat to moja przyjaciółka, jest dobra. W sytuacji, w jakiej się znalazłaś, nie masz dużego wyboru. Jeśli ja ci nie pomogę, to nikt nawet palcem nie ruszy w twojej sprawie. Dla milicji jesteś zabójczynią, podwójną zabójczynią. Kiedy ruszy na dobre ta bezduszna sądownicza machina, to przemiele cię, i to na amen, a na koniec wypluje sponiewieraną i gotową przyznać się do wszystkiego. Uwierz mi, bo wiem, jak to działa, siedzę w tym od lat.

      – Ale ja nikogo nie zabiłam! To jakieś nieporozumienie. Kochałam męża – łkała Marta, co rusz przecierając oczy chustką.

      – Wierzę, ale to mało. Potrzebny ci jest dobry adwokat i bardzo dużo szczęścia. Będzie dobrze, nie pozwolimy, żebyś zgniła w kryminale.

      Uśmiechnął się życzliwie, poklepał ją delikatnie po ramieniu, chcąc dodać jej otuchy. Zgarnął swoje papiery do teczki i wyszedł.

      Na korytarzu zderzył się z Mariańskim. Milicjant był zaskoczony jego widokiem.

      – A obywatel co tu robi? O ile wiem, to zrezygnowaliście z prowadzenia tej sprawy? – spytał szorstko.

      – O, znów jesteśmy na obywatel? Mało wódki razem wypiliśmy? Czyżby atak demencji? Może czas na emeryturę, może czas zwolnić miejsce jakiemuś młodemu jastrzębiowi? – zażartował Jarzębowski.

      – Znacie przepisy! Nie możecie się komunikować z podejrzaną, chyba o tym wiecie?

      – Wiemy, wiemy. Właśnie wychodziłem, obywatelu kapitanie, życzę