sanitarny” od Rygi po Dniepr.
Lecz porażka idei legii amerykańskiej była także następstwem sprzeciwu polskich czynników wojskowych, MSWojsk. i osobiście Sosnkowskiego, a także Piłsudskiego. Obawiali się oni, że wojska amerykańskie w Polsce pozbawią rodaków słodkich owoców zwycięstwa. Sosnkowski podkreślał też odmienność psychologiczną i mentalną Polaków oraz Amerykanów. Niemniej szkoda, że ten tak atrakcyjny, z perspektywy polskiej polityki wizerunkowej, pomysł został utracony. Mimo niepowodzenia Rozwadowski dalej podtrzymywał rozmowy, licząc na amerykańskich ochotników, zwłaszcza lotników, czołgistów, medyków, inżynierów. Do polskich konsulatów zgłaszali się amerykańscy ochotnicy z zamiarem walki ramię w ramię z Polakami. O nich zabiegał Rozwadowski. Wspierał go Haller, który latem 1919 roku raportował: „Generał Rozwadowski melduje, że opierając się na danych mu poprzednio wskazówkach i nie mogąc oprzeć się prośbom ochotników amerykańskich, zgodził się na stworzenie małej eskadry amerykańskiej dla Polski”. Sosnkowski zatwierdził jej utworzenie, niemniej w liście do Hallera podkreślił, żeby w przyszłości „wszelkie decyzje dotyczące oddziałów ochotniczych cudzoziemskich dla Armii Polskiej nie były podejmowane bez uprzedniego porozumienia się z MSWojsk.”. Wreszcie 26 sierpnia 1919 roku w paryskim hotelu Ritz, siedzibie Rozwadowskiego, pierwszych ośmiu amerykańskich oficerów lotników podpisało kontrakt na sześć miesięcy z możliwością przedłużenia, na skromnych warunkach finansowych, gdyż Amerykanie byli opłacani według polskich stawek.
Rozwadowski najczęściej kontaktował się z Merianem Cooperem, którego poznał jeszcze wiosną 1919 roku, gdy ten uczestniczył w amerykańskiej misji pomocy żywnościowej Herberta Hoovera. Cooper, jak sam powiadał, był „chory na Polskę” – i nie było w tym żadnego przypadku, bowiem jego pradziadek służył w oddziale dowodzonym przez Kazimierza Pułaskiego. Cooper pisał do ojca:
Każdego dnia ciąży mi myśl, że robię tak mało dla polskiej wolności, podczas gdy Pułaski tak bardzo nam pomógł. Zawsze przypominam sobie historię, którą mi opowiadałeś, o tym jak zmarł na rękach mojego przodka […]. Jeżeli będę mógł kiedykolwiek spłacić ten dług Polsce, jestem gotowy to zrobić.
Dla Coopera ważna była motywacja ideowa, ale dla innych – potrzeba walki w powietrzu, którą tak kochali. Jeden z oficerów napisał, że powodem podpisania kontraktów była „chęć nadrobienia tego, co im umknęło” ze względu na krótki okres służby na froncie zachodnim.
Po przybyciu do Polski amerykańscy lotnicy zostali przedstawieni Piłsudskiemu. Przyjął ich ciepło, lecz bez entuzjazmu i miał się wyrazić: „Polska sama potrafi toczyć swoje bitwy i płatnych najemników tu nie potrzebuje”, aczkolwiek w dalszej części rozmowy był wobec nich przyjazny i życzył sukcesów. W październiku 1919 roku dziesięciu lotników zameldowało się we Lwowie. Dowódcą 7 Eksadry Lotniczej został major Cedric Fauntleroy, a jego zastępcą Cooper. Eskadra otrzymała imię Tadeusza Kościuszki (Kosciuszko Squadron). Służyło w niej dwudziestu pilotów z USA i jeden obserwator, a także Polacy. Przyjmując za patrona Kościuszkę, lotnicy upamiętniali cudzoziemskiego bohatera amerykańskiej wojny o niepodległość. Amerykanie cenią symbole. Polacy również, dlatego podczas II wojny światowej dziedzicem tradycji eskadry był Dywizjon 303.
W polskim lotnictwie służyli także cudzoziemcy z innych państw. Niektórzy wybrali Polskę nie tylko na jeden wojenny sezon, ale na dłużej, a byli i tacy, co na całe życie. Jednym z najbardziej znanych, a przy tym cieszących się zaufaniem polskich władz wojskowych był wspomniany Camillo Perini, który dowodził między innymi lwowską III Grupą Lotniczą, a w kwietniu 1920 roku został szefem lotnictwa przy Kwaterze Głównej Piłsudskiego. Trzeba „tworzyć z niczego dobrze zorganizowane jednostki” – powiadał i tak czynił. Perini to barwna i nietuzinkowa postać. Janusz Meissner, pilot i znany pisarz, wspominał o nim: „Kapitan Perini, mówi po niemiecku, klnie po włosku i zna zaledwie kilka wyrazów polskich, które tak przekręca, że trudno zrozumieć”. Dał się też poznać jako przesądny lotnik, dlatego zabronił wstępu na lotnisko księżom i zakonnikom. Latał na albatrosie z czeskim obserwatorem Karolem Freiserem. Oprócz niego służyło w lotnictwie jeszcze dwóch pilotów włoskich. Perini żył i pracował w Polsce do 1939 roku, a austriacki lotnik Frantz (Franciszek) Peter został już w nowej ojczyźnie do końca życia. Obok niego służył inny Austriak – porucznik Otton Seidl, który wraz z porucznikiem Stefanem Stecem kupował w Austrii samoloty, oraz Czech sierżant Józef Cagasek, który po wojnie został w Polsce. Polskie lotnictwo najliczniej zasilili lotnicy i obserwatorzy z byłej c. i k. armii. W neutralnej po wojnie Austrii ze względu na redukcję liczebności wojska nie mieli oni zajęcia, a służba w Polsce dawała im szansę robienia tego, co lubili najbardziej. W polskim lotnictwie służyli też piloci belgijscy oraz brytyjscy obserwatorzy. Nie wszyscy zagraniczni lotnicy i obserwatorzy odbyli loty bojowe. W większości po wojnie albo jeszcze w jej trakcie powrócili do swoich rodzinnych domów.
Obcokrajowcy służyli także w łączności, artylerii, piechocie, kawalerii. Ich lista jest długa. Jednym z nich był podpułkownik Artur baron Buol, Węgier pochodzenia szwajcarskiego, dowódca 8 Dywizjonu Artylerii Konnej. Zmarł jesienią 1920 roku w następstwie ciężkiego postrzału. Był jednym z najbardziej znanych węgierskich przyjaciół Polski.
Wśród cudzoziemców byli ochotnicy przypadkowi i egzotyczni, jak Józef Sam Sandi, być może francuski żołnierz pochodzący z Kamerunu, który wojnę spędził w obozie jenieckim na terenie Wielkopolski i został oswobodzony przez powstańców. Niewykluczone wszak, że był poddanym brytyjskim, bo i ta wersja ma swoich wyznawców, tym bardziej że biegle znał angielski, a zamieszkawszy później w Polsce, był korepetytorem języka angielskiego. W czasie wojny polsko-bolszewickiej pracował jako kierowca i ordynans w oddziałach zwiadowczych oraz w 12 Eskadrze Wywiadowczej. Walczył pod Warszawą i Białymstokiem. W wojsku służył jeszcze drugi Afrykanin. „Lotnicy eskadry, niby rycerze epoki renesansu, mają na swe usługi dwóch Murzynów posłusznych na każde skinienie […] więc skromny nawet posłuch nabiera cech prawdziwie dekoracyjnego przepychu, gdy Murzyn jak na obrazie Weroneza podaje rycerzom potrawy” – pisał rozbawiony i poruszony reporter „Tygodnika Ilustrowanego” z 1920 roku. Traktowani byli nieco pobłażliwie, aczkolwiek życzliwe. „Miała Warszawa w swoich murach dwóch czarnoskórych. Gdy miastu naszemu zagrażać zaczęło niebezpieczeństwo bolszewickie, obaj Murzyni odczuli to równie silnie jak rdzenni warszawiacy […]. Gdy się na polskiej ziemi mieszka – trzeba za tę ziemię walczyć – z biało-amarantową kokardą” – pisała „Gazeta Lubelska”. Z tekstów przebija sensacyjność ujęcia, ale i duma, że nawet Murzyni są z Polakami. Słowo „Murzyn” w języku polskim nie miało wydźwięku pejoratywnego i nie istniał jeszcze wówczas problem poprawności politycznej. Obaj zasłużyli na dobre wspomnienie. Było o nich głośno, i to na tyle, że wieść dotarła do bolszewików. W lipcu 1920 roku w jednej z gazetek wydawanych w Kijowie pojawiła się informacja, że na prośbę Piłsudskiego rząd francuski zdecydował się wysłać dwie dywizje składające się z Murzynów, „ale kolejarze niemieccy mieli jakoby oświadczyć, że nie wpuszczą wojska murzyńskiego na pomoc burżuazyjnej Polsce”. Zapowiedzią szerszej pomocy mieli być właśnie owi dwaj panowie, z których jeden po wojnie został w Polsce. Ożenił się z Polką i miał potomstwo. Na chrzcie otrzymał imię Józef.
Kolejnym egzotycznym żołnierzem był Chińczyk z Mandżurii, ale już silnie przesiąknięty polską kulturą, Zdzisław Józef Czendefu. Przed wojną mieszkał w Wielkopolsce i nawet działał w Sokole. Walczył w Armii Wielkopolskiej, a później brał udział w wojnie z bolszewikami. Czuł się chińskim Polakiem. Aby potwierdzić przywiązanie do nowej ojczyzny, wybrał sobie na chrzcie polskie imiona. Otrzymał polskie obywatelstwo.
W walkach z Rosją sowiecką, u boku wojsk polskich, uczestniczyły wojska białych generałów. Nie były liczne, gdyż Warszawy nie interesowało powstanie silnej armii białych, choć takie intencje mieli alianci, zwłaszcza Paryż. Interesy polityczne Polski oraz Kołczaka czy Denikina były rozbieżne. Co prawda już wiosną 1919 roku w Kobryniu na stronę polską przeszła rosyjska