strategicznym. W zużytych mundurach czy kurtkach można wygrać wojnę, ale o wiele trudniej w zniszczonych butach lub na bosaka. Tempo przemieszczania się wojska zależało od wytrenowanych nóg i dobrych butów, a takich, zwłaszcza w drugiej fazie wojny, latem 1920 roku było jak na lekarstwo. Musiało to negatywnie wpływać na morale wojska. „W 21 Dywizji prawie połowa ludzi defilowała przede mną… boso. Przypominałem sobie, ile to razy i ilu moich podwładnych w ciągu wojny przypisywało porażki, które ponieśli, nie czemu innemu, jak złemu wyekwipowaniu żołnierza” – pisał w Roku 1920 Józef Piłsudski. 14 sierpnia 1920 roku wizytował oddziały przygotowane do ataku znad Wieprza i zagrzewał je do boju, ale był zaskoczony, jak wielu żołnierzy w ogóle nie miało obuwia. Z podobnymi problemami borykali się żołnierze walczący pod Lwowem. Jeśli wierzyć w treść raportu z 28 lipca 1920 roku, trzydzieści procent żołnierzy było bosych, a kolejne dwadzieścia do trzydziestu procent owijało potargane buty szmatami. Aby oszczędzić buty, ćwiczono boso.
Wiosną i latem 1920 roku żołnierze pokonywali dziesiątki i setki kilometrów pieszo. W takich okolicznościach nawet solidne buty szybko ulegały zniszczeniu. Pierwsze poważne problemy wystąpiły już późną wiosną 1920 roku. „Zauważyłem, że żołnierze mają podarte buty i nogi poodparzane. A było to dopiero w tydzień po opuszczeniu Kijowa, gdzie wszystko dostaliśmy nowiutkie” – pisał Mieczysław Lepecki, oficer 1 DPL. W późniejszych tygodniach było jeszcze gorzej.
Latem 1919 roku dobrymi sznurowanymi trzewikami dysponowali żołnierze Armii Hallera, podobnie jak ci z Armii Wielkopolskiej – poniemieckimi. Jedni i drudzy byli wyposażeni w dwie pary butów, tak jak w armii francuskiej i niemieckiej (tak zwane buty saperskie i trzewiki). Lecz po kilku miesiącach wojny jedne i drugie uległy zniszczeniu. Stosunkowo niewielkie ich dostawy z alianckiego demobilu cieszyły się dobrą opinią, inaczej niż buty amerykańskie. Pułkownik Juliusz Rómmel pisał 18 sierpnia 1920 roku:
Dokonałem przeglądu batalionu […] i baterii ochotniczej. Pożałowania godny widok! Ludzie zupełnie niewciągnięci do marszu, maszerowali z trudnością swymi pokrwawionymi nogami, trzymając w rękach nowiutkie amerykańskie buty. Maruderów po przejściu batalionu moc. Armaty, tabory, licho wie jakie wozy – wszystko przepełnione piechurami, którzy nie mogą dalej iść pieszo.
Podwody, które miały służyć przede wszystkim transportowi amunicji i żywności, służyły żołnierzom, co spowalniało tempo marszu.
Najgorszą opinię żołnierze wystawiali krajowym butom, a było to konsekwencją słabości materiałów, niskiego poziomu technologicznego warsztatów oraz nieuczciwości producentów. „Nogi puchną w trzewikach krajowego wyrobu” – czytamy w jednym z raportów. „Trudno uwierzyć, jak łatwo drą się żołnierskie buty […]. Dłużej nie wytrzymują jak dwa tygodnie marszu” – pisał jeden z żołnierzy, a inny dodawał: „przekonaliśmy się z oburzeniem, że nowe buty, któreśmy wyfasonowali wczoraj, rozpadły się zupełnie po piętnastu kilometrach marszu; żołnierze, którzy je otrzymali, byli prawie bosi. Cholera nas brała, że w tych ciężkich czasach dla ojczyzny są dranie, którzy żerują na polskim skarbie i żołnierzu”. Toteż aby takich sytuacji było jak najmniej, państwo poddało kontroli producentów i dostawców, a latem 1920 roku żydowskich cholewkarzy skierowano do wytwórni obuwia kontrolowanych przez wojsko.
Ważne dla trwałości butów było natłuszczanie. Nie zawsze o tym wiedziano i nie zawsze były ku temu możliwości. Żołnierze żalili się, że niski żołd nie pozwalał im nawet na zakup czernidła do butów, a trzeba było sobie radzić. „Starannie czyścimy buty. Owszem, gdy świnię utłuczemy i smalcu dość, wtedy buty smarujemy. Potrzebne to, bo buty z końskiej skóry gniotą, psiakrew, zwłaszcza gdy po moczarzyskach maszerujemy. Gdy wyschną przy piecu, twarde szelmy, że siekierą je rąbać można” – pisał jeden z podoficerów. No właśnie. Żołnierze suszyli buty przy ogniu, co powodowało pękanie skóry.
Od 1 stycznia do 31 lipca 1920 roku wojsko otrzymało 118 tysięcy par nowych trzewików, ponad 20 tysięcy par gumowych i kauczukowych i 200 tysięcy naprawionych, czyli zdecydowanie za mało, jeśli uwzględnić zapotrzebowanie. Martwiło to dowódców, ale także polityków. Po Bitwie Warszawskiej premier Wincenty Witos tak to komentował: „Co najmniej połowa [żołnierzy] była bez obuwia, idąc bosymi, pokaleczonymi nogami po ostrych żniwnych ścierniskach”. W tej sytuacji władze polskie zdecydowały się na krok ryzykowny, a mianowicie 25 sierpnia 1920 roku mieszkańcy gmin i powiatów zostali obciążeni obowiązkiem dostarczenia armii 300 tysięcy par butów, głównie kawaleryjskich i saperskich. Akcja ta trwała do końca roku, ale przyniosła tylko 124 709 par butów i to z reguły zużytych, takich, które nie nadawały się dla wojska. Niewiele lepiej sprawy się miały z onucami. Do historii przeszła decyzja jednego z dowódców, który na onuce pociął zdobyczny sztandar bolszewicki.
W latach 1918–1921 Wojsko Polskie pokwitowało odbiór 3,2 miliona par obuwia, butów, trzewików, z czego:
– buty z magazynów zaborczych – 227,7 tysiąca par;
– buty produkcji krajowej – 1398 tysięcy par;
– zakupy zagraniczne – 961 tysięcy par;
– buty naprawione – 393 tysiące;
– buty z Armii Hallera – 140 tysięcy.
Lista skarg i zażaleń na tym się nie kończy. Powszechnie żołnierze skarżyli się na złe warunki panujące w koszarach. Początkowo wojsko dysponowało obiektami pozostawionymi w spadku przez zaborców i okupantów, jeśli nie zostały obrabowane. Lecz na potrzeby rozbudowanej armii było to za mało. Dlatego powołano Zarząd (Biuro) Budownictwa Wojskowego, który prowadził remonty koszar i dokonywał ich rozbudowy, a nawet wznosił nowe. Na koszary przeznaczano między innymi niewykorzystywane zabudowania fabryczne, obiekty szkolne, budynki sądowe, stajnie, składy. Poprawa wolno postępowała. W styczniu 1920 roku stan koszar jednego z pułków piechoty miał wyglądać następująco: „Wiązania dachowe grożą załamaniem, okna nie domykają się (zima!), podłogi pełne dziur, przez które nocami włażą szczury biegające po żołnierzach, brak szyb w klatce schodowej”. Podobnie było w wielu innych koszarach. „Izby bez ogrzewania, bo oczywiście opału brakowało. Rozbite szyby gwarantowały bezpośrednio dostęp zimnego powietrza. Brudne i zawszone sienniki, lub brak sienników, koców, płaszczy, naczyń do jedzenia, manierek, łyżek itp.”. Gdy brakowało sienników i słomy, żołnierze spali bezpośrednio na deskach. Kłopoty gwarantował opłakany stan sanitariatów.
Cechą polskiej armii była niejednolitość broni. Podstawą uzbrojenia były karabiny wszystkich możliwych wytwórni europejskich i kilku pozaeuropejskich. Najlepiej jak zwykle prezentowali się hallerczycy dysponujący karabinami francuskimi oraz Wielkopolanie z niemieckimi. Polscy żołnierze przybyli z Rosji używali karabinów rosyjskich i japońskich. Największą różnorodnością charakteryzowały się wojska „krajowe”. Przed dowództwem stanęło zadanie ujednolicenia wyposażenia w karabiny, a tym samym w amunicję, której zresztą często brakowało, stąd apele o jej oszczędzanie, o zbieranie łusek. Służby zaopatrzeniowe nie ustrzegły się od pomyłek, dostarczając między innymi niemiecką amunicję do francuskich karabinów.
O sukcesie lub klęsce w niemałej mierze decydowały karabiny maszynowe zwane kulomiotami. Najczęściej transportowano je na wózkach zaprzęgniętych w parę koni. Poważne wzmocnienie w zakresie siły ognia maszynowego nastąpiło wiosną 1919 roku wraz z przybyciem Armii Hallera, która wzbogaciła siły polskie o ponad 1100 sztuk.
Karabiny, w tym maszynowe, uzupełniała biała broń, szable i pałasze, ale były nawet oddziały uzbrojone w… kosy, jak choćby niektóre lokalne formacje Straży Ludowej w zaborze pruskim. „Wszyscy posiadający kosy, a kochający Ojczyznę i Wolność, niech się zgłoszą do wyżej wymienionych komend […]. Wszelkie kosy znajdujące się na składach obkłada się aresztem” – czytamy w wezwaniu jednej z tamtejszych komend. Kosynierzy pojawili się także na zapleczu obrony Warszawy latem 1920 roku, jako symbol determinacji polskich