Simon Beckett

Chemia śmierci


Скачать книгу

się w pewnym zakresie, ale wobec zaawansowanej dekompozycji ciała większość patologów rozkładała ręce. Ich specjalnością było ustalenie przyczyn zgonu, a to stawało się nieporównanie trudniejsze, gdy nastąpił biologiczny rozpad tkanek. Wtedy do pracy przystępowałem ja.

      Tak było kiedyś, ale nie teraz – upomniałem się w duchu.

      – Jest pan tam jeszcze? – spytał Mackenzie.

      – Tak.

      – To świetnie, bo mamy mały kłopot. Musimy jakoś wyjaśnić, co działo się z denatką przez te dodatkowe dni.

      – Może zaszyła się gdzieś, żeby pisać. Albo wyjechała. Wezwano ją pilnie i nie zdążyła nikomu o tym powiedzieć.

      – A od razu po powrocie dała się zabić, nie pokazawszy się nikomu w Manham na oczy?

      – To całkiem możliwe – upierałem się. – Mogła natknąć się na włamywacza.

      – Mogła – przyznał Mackenzie. – Tak czy siak, musimy to wyjaśnić.

      – Nie widzę, jak miałbym w tym pomóc.

      – A pies?

      – Pies? – powtórzyłem, ale już wiedziałem, do czego zmierza.

      – Rozsądek kazałby zakładać, że ten, kto zabił Sally Palmer, zabił też jej psa. Pytanie więc brzmi, kiedy zginął pies.

      Byłem zdumiony błyskotliwością Mackenziego, ale też zirytowany, że sam na to nie wpadłem. Oczywiście, robiłem wszystko, żeby o tym nie myśleć. Ale dawniej nie trzeba mi było takich rzeczy podpowiadać.

      – Jeśli psa zabito mniej więcej w tym samym czasie – kontynuował Mackenzie – to wersja z włamywaczem staje się bardziej prawdopodobna. Panna Palmer albo cały czas tu była i coś tam sobie pisała, albo skądś tam wróciła, pies przeszkodził włamywaczowi, włamywacz zabił ich oboje, a potem porzucił ciało na bagnach. Albo coś w ten deseń. Ale jeśli psa zabito wcześniej, to inna historia. Bo to by oznaczało, że morderca nie zabił jej od razu. Więził ją przez kilka dni, a gdy mu się znudziło, poderżnął jej gardło. – Mackenzie zawiesił głos, by pozwolić słowom wybrzmieć w całej ich doniosłości. – Tak więc moim zdaniem jest to coś, czego powinniśmy się dowiedzieć, nie sądzi pan, panie doktorze?

      Dom Sally Palmer zmienił się, od kiedy widziałem go ostatnim razem. Wtedy był pusty i cichy, teraz podejmował nieproszonych gości o ponurych twarzach. Na podwórku stały radiowozy, wszędzie roiło się od techników w białych kombinezonach. Ten harmider tylko potęgował wrażenie opuszczenia, przekształcając miejsce, będące kiedyś domem, w żałosną łupinę niedawno minionego życia, którą można oddzielić, wypatroszyć i przestudiować.

      Idąc z Mackenziem przez podwórko, nie wyczuwałem obecności Sally.

      – Weterynarz przyszedł po kozy – oznajmił Mackenzie. – Połowa już zdechła, kilka musiał uśpić, ale jego zdaniem i tak dziw, że w ogóle jakieś przeżyły. Dzień lub dwa dłużej, a padłyby wszystkie. Kozy to twarde zawodniczki. Jego zdaniem musiały nie jeść i nie pić od kilku tygodni, żeby znaleźć się w takim stanie.

      Teren na tyłach domu, gdzie znalazłem psa, odgrodzono taśmą, ale poza tym wszystko wyglądało jak wtedy. Nikt nie śpieszył się, by zabrać truchło; technicy albo już z nim skończyli, albo uznali, że są pilniejsze zadania. Przykucnąłem obok psa. Mackenzie został z tyłu i wrzucił do ust miętówkę. Owczarek był znacznie mniejszy, niż go zapamiętałem – był to raczej efekt postępującego rozkładu, który niemal na moich oczach trawił jego szczątki, niż figiel spłatany przez moją pamięć.

      Sierść sprawiała łudzące wrażenie masy, ale pod spodem były tylko kości, ścięgna i chrząstki widoczne przez ziejącą ranę na gardle. Tkanki miękkiej nie było prawie już wcale. Patykiem pogrzebałem w ziemi, spojrzałem w puste oczodoły i wstałem.

      – No i? – spytał Mackenzie.

      – Trudno powiedzieć. Trzeba uwzględnić zmniejszoną masę ciała. Sierść też ma wpływ na tempo rozkładu. Jeśli chodzi o zwierzęta, to miałem do czynienia tylko ze świniami, a te nie mają sierści, tylko grubą skórę. Wydaje mi się, że sierść utrudnia owadom składanie jaj, wyjąwszy otwarte rany. Tak więc pewnie proces gnicia zachodził wolniej. – Mówiłem bardziej do siebie niż do niego, w pośpiechu przeczesując odmęty pamięci, przesiewając wiedzę, która od dawna leżała odłogiem. – Ta tkanka miękka, która była odsłonięta, przyciągnęła zwierzęta. Widzi pan tutaj, wokół oczodołów? Kość została nadgryziona. Ślady są za małe jak na lisa, więc to pewnie gryzonie albo ptaki. Musiało to się stać dość wcześnie, bo zwierzęta nie tykałyby nadgniłego. Ale to z kolei oznacza ubytek tkanki miękkiej, a więc mniej pola do popisu dla owadów. No i ziemia jest tu bardziej sucha niż na bagnach, gdzie znaleźliście tę kobietę. – Nie potrafiłem wypowiedzieć imienia Sally. – Dlatego ciało jest takie wysuszone. W tym upale, przy braku wilgotności, zwłoki się mumifikują. Proces rozkładu przebiega inaczej.

      – Czyli nie wie pan, kiedy pies zdechł? – podsumował Mackenzie.

      – Niczego nie wiem. Mówię tylko, że jest tu dużo różnych zmiennych. Mogę powiedzieć, co mi się wydaje, ale to tylko wstępne szacunki. Po szybkich oględzinach nie można się spodziewać żadnych ustaleń.

      – Ale…?

      – No cóż, nie widać pustych pancerzyków, ale niektóre larwy wyglądają na gotowe do przepoczwarzenia. Są ciemniejsze niż te przy zwłokach, a więc starsze. – Wskazałem otwartą ranę na gardle zwierzęcia. Na trawie obok poruszało się kilka błyszczących czarnych pancerzy. – Jest też kilka żuków. Niewiele, ale żuki przychodzą później. Muchy i czerwie to pierwszy desant, jeśli można tak powiedzieć. W miarę postępowania rozkładu szala się przechyla. Mniej czerwi, więcej żuków.

      Mackenzie zmarszczył czoło.

      – Przy zwłokach były jakieś żuki?

      – Nie zauważyłem. Ale żuki nie są tak niezawodnym probierzem jak czerwie. Poza tym, jak już mówiłem, trzeba też uwzględnić inne czynniki.

      – Nie wymagam przecież, żeby składał pan oświadczenie pod przysięgą. Chcę mieć tylko jakiekolwiek pojęcie, od kiedy ta cholerna psina nie żyje.

      – Na oko… – zerknąłem na ten strzęp futra i kości – od dwunastu do czternastu dni.

      Mackenzie przygryzł wargę i skrzywił się.

      – Więc zabito ją, zanim zabito kobietę.

      – Na to wygląda. W porównaniu z tym, co widziałem wczoraj, rozkład jest posunięty o jakieś cztery dni do przodu. Minus jedna doba na poczet tego, że leży na zewnątrz. Czyli wciąż zostają trzy dni. Ale jak mówię, na tym etapie to zgaduj-zgadula.

      Spojrzał na mnie w zamyśleniu.

      – Myśli pan, że może się pan mylić?

      Zawahałem się. Oczekiwał ode mnie rady, a nie fałszywej skromności.

      – Nie.

      Westchnął.

      – Cholera.

      Zadzwoniła jego komórka. Wyjął ją zza paska i odszedł kilka kroków, by odebrać. Zostałem przy Bess i raz jeszcze na nią spojrzałem, by upewnić się, że niczego nie przeoczyłem. Niczego. Nachyliłem się, by przyjrzeć się gardłu. Chrząstki wytrzymują dłużej niż tkanki miękkie, ale zwierzęta też się do nich dobrały i nadgryzły krawędzie. Mimo to nadal było oczywiste, że ranę zadano szybkim cięciem, a nie wyszarpano. Wyjąłem z kieszeni latarkę diagnostyczną i upomniawszy się w myślach, by ją zdezynfekować, zanim obejrzę kolejnemu pacjentowi migdałki, oświetliłem ranę. Ciągnęła się aż do kręgów szyjnych. Przesunąłem smugę światła po