Simon Beckett

Chemia śmierci


Скачать книгу

kobiet, choć sprawiał wrażenie, jakby było mu to obojętne. Rany, ależ wstyd. Pewnie sobie pomyślał, że jest stuknięta, bo szczerzy się do niego jak idiotka. Albo jeszcze gorzej, uzna, że na niego leci. Na myśl o tym znowu zachciało jej się śmiać.

      Bieg zaczynał objawiać swoje dobroczynne działanie. Jej ciało w końcu się rozluźniało, krew krążyła, a przykurcze i bóle mięśni ustępowały. Las był tuż przed nią, lecz gdy na niego spojrzała, jakieś mroczne skojarzenie obudziło się w jej podświadomości. Z początku, rozkojarzona wspomnieniem incydentu w aptece, nie mogła go przyszpilić. Ale w końcu się ukonkretniło. Przypomniała sobie martwego zająca, którego poprzedniego dnia znalazła na ścieżce. Jakoś całkiem wypadło jej to z głowy. I to wrażenie, że ktoś w lesie ją obserwował.

      Nagle odechciało jej się tam biec, zwłaszcza we mgle. Bzdura, pomyślała, starając się tym nie przejmować. Mimo to dobiegając do krawędzi lasu, odruchowo zwolniła. Gdy zdała sobie z tego sprawę, cmoknęła z irytacją i znowu przyspieszyła. Dopiero przed samą linią drzew przypomniała sobie, że znaleziono zwłoki kobiety. Ale to daleko stąd, przekonywała się w myślach. A poza tym morderca musiałby być masochistą, żeby przychodzić tu tak wcześnie rano, skwitowała z przekąsem. Po chwili otoczyła ją gęstwina drzew.

      Odczuła ulgę, gdy złe przeczucia z poprzedniego dnia się nie zmaterializowały. Las był znowu tylko lasem. Ścieżka była pusta, martwy zając stał się już pewnie ogniwem łańcucha pokarmowego. Tak to już jest w przyrodzie. Zerknęła na stoper na nadgarstku, była minutę czy dwie do tyłu w stosunku do swojego zwykłego czasu, i widząc w dali polankę, przyspieszyła. Ciemny kształt stojącego kamienia majaczył już we mgle. Już prawie do niego dobiegła, gdy zauważyła, że coś się nie zgadza. Światło i cień przybrały wyraziste kontury i nagle stanęła jak wryta.

      Do kamienia przywiązano martwego ptaka. Kaczkę krzyżówkę, szyję i łapki omotano jej drutem. Ochłonąwszy, Lyn rozejrzała się w popłochu. Nic, co zwracałoby uwagę. Tylko drzewa. I martwa kaczka. Otarła pot z czoła i jeszcze raz na nią spojrzała. W miejscu, gdzie drut wrzynał się w ciało, pióra pociemniały od krwi. Nie wiedząc, czy powinna ją odwiązać czy nie, nachyliła się, by się jej lepiej przyjrzeć.

      Ptak otworzył oczy.

      Lyn krzyknęła i zatoczyła się do tyłu. Kaczka zaczęła się miotać, przez co jeszcze bardziej się raniła, dziko uderzając skrzydłami i szarpiąc główką drut ściskający jej szyję. Jednak Lyn nie mogła się zmusić, by do niej podejść. Umysł w końcu zaczął funkcjonować i uzmysłowiła sobie związek między kaczką a zającem położonym na ścieżce, jakby specjalnie po to, by go zobaczyła. Nagle uświadomiła sobie coś jeszcze ważniejszego.

      Skoro ptak wciąż żyje, to znaczy, że nie wisi tu długo. Ktoś zrobił to niedawno.

      Ktoś, kto wiedział, że ona go znajdzie.

      Jeszcze sobie wmawiała, że to tylko wyobraźnia, ale pędziła już ścieżką w stronę domu, smagana przez gałęzie. Bynajmniej nie dbała już o rytm. W głowie słyszała tylko jedno: uciekaj, uciekaj, uciekaj! Nie obchodziło ją, czy zachowuje się jak wariatka, czy nie, pragnęła tylko wydostać się z lasu na otwartą przestrzeń. Jeszcze tylko jeden skręt ścieżki… Biegła, coraz bardziej zadyszana, przemykała wzrokiem po drzewach, spodziewając się, że w każdej chwili ktoś się zza nich wyłoni. Ale nikogo nie było widać. Na ostatnim zakręcie wydała z siebie ni to jęk, ni to szloch. Już niedaleko, pomyślała z ulgą, gdy nagle zaczepiła o coś stopą.

      Zabrakło czasu na reakcję. Upadła na brzuch, w niemym krzyku wytracając całe powietrze z płuc. Zaszokowana, nie mogła oddychać, nie mogła się ruszyć. W końcu udało jej się wziąć oddech, potem następny. Poczuła w gardle zatęchły smak iłu. Odwróciła głowę, by zobaczyć, o co się potknęła. Z początku nic z tego nie rozumiała. Nogę miała dziwacznie wyprostowaną, a stopę skręconą pod absurdalnym kątem. Oplatała ją cienka żyłka wędkarska. Nie, nie żyłka.

      Drut.

      Zrozumiała za późno. Próbując wstać, poczuła na sobie czyjś cień. Coś naciskało na jej twarz, dusiło. Chciała oddalić głowę od słodkawego chemicznego zapachu, rozpaczliwie machała rękami i wierzgała. Na nic. Opadała z sił, jej opór słabł. Poranek się oddalał, światło pochłaniała czerń. Nie! W ostatnim odruchu próbowała się jeszcze przeciwstawić pochłaniającej ją ciemności, ale w końcu zapadła się w nią jak kamyk ciśnięty w studnię.

      Czy zanim odeszła świadomość, pojawiło się jeszcze niedowierzanie? Możliwe, ale pewnie tylko na chwilę. Ułamek sekundy lub jeszcze mniej.

      W Manham dzień zaczął się jak zwykle. Być może wyczuwało się pewne zaaferowanie, niezdrowe podniecenie z powodu przedłużającej się obecności policji i zagadkowej tożsamości martwej kobiety. Wreszcie na ich oczach rozgrywała się prawdziwa opera mydlana, melodramat, w którym występowali oni sami, mieszkańcy Manham. Owszem, ktoś nie żyje, ale dla większości ludzi była to tragedia odległa, przez co jakby mniej tragiczna. Zakładano, że zginął ktoś spoza Manham. Gdyby to był ktoś stąd, to przecież dawno by to zauważono. Czy nie dostrzeżono by braku swojaka, a sprawcy nie rozpoznano? Oczywiście, że tak, a więc raczej był to ktoś z zewnątrz, jakaś zagubiona dusza z dużego miasta, która wsiadła do niewłaściwego samochodu i tu wylądowała. Postrzegano to zatem niemal jak urozmaicenie, rozrywkę, w której można było się rozsmakowywać bez poczucia zaszokowania i smutku.

      Nawet tego, że policja pytała o Sally Palmer, nie poczytano za powód do niepokoju. Wszyscy wiedzieli, że jest pisarką i że często podróżuje do Londynu. Mieszkała tu zbyt krótko, by ludzie mogli połączyć jej nieobecność ze znaleziskiem na bagnach. Tak więc Manham nie było w stanie potraktować sprawy poważnie, uznać, że nie jest tylko obserwatorem, lecz odgrywa rolę pierwszoplanową.

      Tak przynajmniej wyglądało to aż do wieczora.

      Dla mnie sytuacja zmieniła się o jedenastej rano wraz z telefonem Mackenziego. Kiepsko spałem i poszedłem do przychodni wcześniej, aby strząsnąć z siebie pozostałości kolejnej nocy spędzonej z duchami. Gdy Janice odebrała telefon i przekazała mi, kto dzwoni, poczułem ukłucie w trzewiach.

      – Przełącz go.

      Wydawało mi się, że czekam na połączenie całą wieczność, a mimo to nie dość długo.

      – Zidentyfikowaliśmy odciski palców – wypalił Mackenzie bez wstępów. – To Sally Palmer.

      – Jest pan pewien?

      Głupie pytanie, żachnąłem się w duchu.

      – Nie mamy wątpliwości. Pasują do tych pobranych w domu. Poza tym jej odciski są w bazie. W latach studenckich zatrzymano ją podczas jakiejś demonstracji. – Nie wydawała się typem buntowniczki, z drugiej jednak strony nie znałem jej dobrze. I już nie poznam. Mackenzie jeszcze nie skończył. – Teraz, gdy już ustaliliśmy tożsamość ofiary, możemy ruszyć ze śledztwem. Pomyślałem, że może zaciekawi pana to, że nadal nie znaleźliśmy nikogo, kto widziałby ją po tym grillu. – Zawiesił głos, jakby dając mi czas, bym pojął wagę tych słów.

      Dopiero po dłuższej chwili udało mi się zebrać myśli.

      – Chodzi o to, że nie zgadzają się wam kalkulacje, tak? – powiedziałem.

      – No, nie zgadzają. Wygląda na to, że zaginęła dwa tygodnie temu. A nie żyje dopiero od dziewięciu czy dziesięciu dni, tak? W takim razie co działo się z nią przez pozostały czas?

      – To były tylko szacunki – odparłem. – Mogłem się pomylić. Co mówi patolog?

      – Jeszcze bada sprawę – rzucił cierpko. – Ale póki co nie stwierdził nic, co kazałoby myśleć inaczej.

      Nie dziwiło mnie to. Miałem kiedyś do czynienia ze zwłokami, które morderca