Simon Beckett

Chemia śmierci


Скачать книгу

czego ode mnie chce.

      – Po naszej wczorajszej rozmowie trochę sobie poszperałem. Taka praca… – Wbił we mnie chłodny wzrok. – Ma pan imponujące CV. Nietypowe jak na prowincjonalnego lekarza. – Otworzył torbę i zaczął ostentacyjnie przebierać w papierach. – Skończył pan studia medyczne, potem doktorat z antropologii. Młody, ambitny naukowiec. Posada na Uniwersytecie Tennessee, a potem powrót do Anglii jako specjalista w zakresie antropologii sądowej. – Przekrzywił głowę. – Wie pan, za bardzo to nawet nie wiedziałem, co to ta antropologia sądowa, przez dwadzieścia lat byłem zwykłym policjantem. Oczywiście rozumiałem tę część od sądu. Ale antropologia? Zawsze myślałem, że zajmuje się jakimiś przedpotopowymi gnatami. Coś jak archeologia. Ile to człowiek jeszcze nie wie o świecie…

      – Nie chciałbym pana pośpieszać, ale pacjenci czekają.

      – Nie zajmę panu więcej czasu, niż to konieczne. Buszując w internecie, znalazłem kilka pańskich artykułów. Ciekawe tytuły. – Podniósł kartkę. – „Chemia rozkładu ludzkich zwłok”. – Opuścił kartkę. – Brzmi bardzo specjalistycznie. Zadzwoniłem do znajomego w Londynie. Jest inspektorem w metropolitalnej. Tak się składa, że o panu słyszał. I tu największa niespodzianka: wygląda na to, że pracował pan jako konsultant dla policji przy kilku śledztwach. W sprawie zabójstw. W Anglii, Szkocji, nawet w Irlandii Północnej. Mój znajomy powiedział, że był pan jednym z nielicznych licencjonowanych antropologów sądowych w kraju. Pracował pan przy masowych grobach w Iraku, Bośni, Kongu. Jego zdaniem był pan ekspertem od ludzkich szczątków. Nie tylko je identyfikował, ale też określał, kiedy nastąpił zgon i z jakich przyczyn. Mówił, że uzupełniał pan robotę patologów.

      – I co w związku z tym?

      – To, że nie rozumiem, dlaczego nic pan o tym wczoraj nie wspomniał. Gdy dowiedział się, że znaleźliśmy ciało, gdy znalazł pan dowody, że to może być jakaś kobieta z Manham… Przecież miał pan świadomość, że chcemy jak najszybciej ustalić jej tożsamość. – Nie podnosił głosu, ale twarz coraz bardziej mu purpurowiała. – Mój znajomy z Londynu uznał, że to dość dziwne. Oto ja, starszy oficer śledczy w sprawie o zabójstwo, mam przed sobą jednego z najwybitniejszych antropologów sądowych w kraju, który udaje lekarza rodzinnego.

      Zachowałem kamienną twarz, mimo że w końcu zaczął mówić o morderstwie.

      – Jestem lekarzem rodzinnym – skwitowałem.

      – Ale nie tylko, prawda? Więc po co te tajemnice?

      – To, co robiłem w przeszłości, nie ma znaczenia. Teraz jestem tylko lekarzem.

      Mackenzie wyglądał, jakby się zastanawiał, czy żartuję, czy mówię poważnie.

      – Potem zadzwoniłem jeszcze w parę miejsc. Dowiedziałem się, że pracuje pan jako lekarz dopiero od trzech lat. Zwinął pan kramik antropologa sądowego i przyjechał tutaj po tym, jak żona i córka zginęły w wypadku samochodowym. Pijany kierowca z tego drugiego samochodu wyszedł z tego bez szwanku.

      Zamarłem. Mackenzie wykazał na tyle taktu, by przybrać zakłopotany wyraz twarzy.

      – Nie chciałbym jątrzyć dawnych ran. Gdyby był pan wczoraj ze mną szczery, być może nie musiałbym tego robić. Ale wychodzi na to, że potrzebujemy pańskiej pomocy. – Wiem, że czekał, aż spytam, na czym ta pomoc miałaby polegać, ale nie zrobiłem tego. – Stan, w jakim są zwłoki, utrudnia ich identyfikację – podjął. – Wiemy, że to kobieta, ale to wszystko. Dopóki nie ustalimy jej tożsamości, będziemy w kropce. Nie możemy rozpocząć normalnego śledztwa, dopóki nie mamy pewności, kim jest ofiara.

      – Powiedział pan, że nie macie pewności – odparłem jakby automatycznie. – A więc wiecie, tylko nie na pewno.

      – Nadal nie znaleźliśmy Sally Palmer. – Właśnie tego się spodziewałem, mimo to byłem wstrząśnięty. – Kilka osób widziało ją na grillu w pubie, ale nie znaleźliśmy nikogo, kto spotkałby ją potem – kontynuował Mackenzie. – A to było prawie dwa tygodnie temu. Pobraliśmy próbki DNA z ciała i z domu, ale wyniki przyjdą dopiero za tydzień.

      – A odciski palców?

      – Bez szans. Nie wiemy, czy to z powodu postępującego rozkładu, czy zostały celowo usunięte.

      – Zęby?

      Zaprzeczył ruchem głowy.

      – Nie dość ich zostało.

      – Wyrwano je?

      – Można tak powiedzieć. Być może zrobiono to celowo, żeby uniemożliwić identyfikację, ale nie wiemy tego jeszcze.

      Potarłem oczy.

      – Więc nie ma wątpliwości, że to morderstwo.

      – O tak, najmniejszych – odparł ponuro. – Zwłoki są w takim stanie rozkładu, że nie możemy stwierdzić, czy została zgwałcona, ale zakładamy, że raczej tak. A potem zabita.

      – W jaki sposób?

      Nie odpowiedział, tylko wyjął z teczki dużą kopertę i rzucił ją na biurko. Wysunęły się krawędzie fotografii. Zanim zdałem sobie sprawę, co robię, już po nie sięgałem. W ostatnim momencie odsunąłem kopertę.

      – Nie, dziękuję.

      – Pomyślałem, że będzie pan chciał zobaczyć.

      – Już mówiłem, że nie mogę pomóc.

      – Nie może pan czy nie chce?

      Potrząsnąłem głową.

      – Przykro mi.

      Patrzył na mnie przez dłuższą chwilę, po czym gwałtownie wstał.

      – Dziękuję, że poświęcił mi pan czas – rzucił chłodno.

      – Zapomniał pan. – Podałem mu kopertę.

      – Proszę je zachować. Może jednak zechce pan zerknąć na nie później.

      Wyszedł. Nadal trzymałem w dłoniach kopertę. Wystarczyło, bym wysunął zdjęcia. Zamiast tego otworzyłem szufladę i wrzuciłem ją do środka, a potem poprosiłem Janice, żeby przysłała następnego pacjenta.

      Przez resztę poranka moje myśli wciąż krążyły wokół tej koperty. Podczas każdej rozmowy, każdego badania czułem, że przyciąga je jak magnes. Gdy ostatni pacjent zamknął za sobą drzwi, starałem się skupić na wypełnieniu karty choroby. Skończyłem, wyszedłem i wyjrzałem przez okno. Jeszcze dwie wizyty domowe i wolne popołudnie. Gdyby wiał choć słaby wietrzyk, mógłbym popływać żaglówką po jeziorze. Ale przy tej pogodzie woda stała w martwym bezruchu, który udzielił się i mnie, tu na lądzie.

      O dziwo, nie robiło to na mnie wrażenia, gdy Mackenzie grzebał w mojej przeszłości. Czułem, jakby mówił o jakimś innym człowieku. W pewnym sensie tak właśnie było. To jakiś inny David Hunter studiował zagadkową chemię śmierci, oglądał skutki niezliczonych aktów przemocy, wypadków albo jednego i drugiego. Patrzył na czaszkę obnażoną ze skóry jak na najzwyklejszą rzecz pod słońcem, dumny, że ma wiedzę, z której istnienia mało kto zdaje sobie sprawę. To, co dzieje się z ludzkim ciałem, gdy opuszcza je życie, nie stanowiło dla mnie tajemnicy. Byłem obeznany ze wszystkimi postaciami rozkładu, mogłem rozrysować jego postęp w zależności od pogody, rodzaju gleby, pory roku. Nic przyjemnego, owszem, ale niezbędne. Z satysfakcją magika oznajmiałem kto, jak, kiedy. Nigdy nie zapominałem, że to byli ludzie. Ale tak naprawdę rozumiałem to tylko w abstrakcyjnym sensie; poznawałem ich przecież dopiero po śmierci, nie za życia.

      A potem zabrano mi dwie najukochańsze osoby. Żonę i córkę, zabite przez pijanego gnojka, który wyszedł z wypadku bez szwanku. Kara i Alice w jednej chwili z żywych, tryskających energią istot stały się martwą materią organiczną. A ja wiedziałem, wiedziałem z dokładnością niemal co do godziny, jaką