ze swoim dorosłym synem Rupertem, tęgim olbrzymem, zawsze człapiącym dwa kroki za władczą matką. Rozmawiała z Lee i Marjory Goodchild, parą drętwych hipochondryków, stałych bywalców przychodni. W ich mniemaniu mój dyżur trwał dwadzieścia cztery godziny na dobę i już się przeraziłem, że zaraz mnie przydybią na improwizowaną konsultację.
Ale tego wieczoru ani oni, ani nikt inny nie próbował mnie nagabywać. Zaparkowałem na spękanej ziemi obok domu i wszedłem do środka. Wewnątrz było duszno. Otworzyłem okna najszerzej, jak się dało, i wyjąłem piwo z lodówki. Wprawdzie nie miałem ochoty iść do Baranka, ale potrzebowałem się napić. Uświadomiwszy sobie jak bardzo, odstawiłem piwo do lodówki i nalałem sobie dżinu z tonikiem.
Wkruszyłem do szklanki trochę lodu, dodałem plasterek cytryny i usiadłem przy małym drewnianym stole w ogrodzie za domem. Patrzyłem poprzez łąkę na las i choć widok nie był tak atrakcyjny jak ten roztaczający się z okien przychodni, to cieszył oko. Piłem powoli, a gdy skończyłem, zrobiłem sobie omlet i też zjadłem na zewnątrz. Upał z lekka ustępował. Niebo pociemniało i nieśmiało pojawiały się na nim pierwsze gwiazdy. Myślałem o tym, co dzieje się kilka kilometrów dalej. Cała aktywność skoncentrowała się tam pewnie na spokojnym dawniej skrawku ziemi, na którym mali Yatesowie natrafili na swoje znalezisko. Próbowałem wyobrazić sobie Sally Palmer bezpieczną i roześmianą, jakby to mogło mieć jakikolwiek wpływ na rzeczywistość. Jednak z jakiegoś powodu nie potrafiłem przywołać jej obrazu. Odsuwając w czasie chwilę, gdy będę musiał położyć się do łóżka i próbować zasnąć, siedziałem tam do czasu, aż ciemnogranatowy aksamit nieba gęsto upstrzyły rozmigotane iskierki, cętki od dawna martwego światła.
Obudziłem się gwałtownie, mokry od potu i zadyszany. Rozejrzałem się wkoło, nie mając pojęcia, gdzie jestem. Po chwili oprzytomniałem. Stałem nagi, wychylony przez otwarte okno, którego dolna krawędź wpijała mi się w uda. Odsunąłem się chwiejnym krokiem i usiadłem na łóżku. W świetle księżyca biała zmięta pościel wydawała się niemal fosforyzująca. Czekałem, aż serce mi się uspokoi. Łzy powoli wysychały mi na twarzy.
Znowu przyśnił mi się ten sen.
Zły sen.
Jak zawsze był tak sugestywny, że to świat po przebudzeniu zdawał się iluzją, a on – rzeczywistością. To było najbardziej okrutne. Bo w snach Kara i Alice, moja żona i sześcioletnia córka, nadal żyły, widziałem je, rozmawiałem z nimi. Dotykałem ich. W snach mogłem wierzyć, że mamy jeszcze przyszłość, nie tylko przeszłość.
Bałem się ich. Nie tak jak koszmarów, bo w ich treści nie było nic przerażającego. O nie, wręcz przeciwnie.
Bałem się ich, bo zawsze następowało przebudzenie.
A wtedy rozpacz i strata były tak żywe jak wtedy, gdy to się stało. Nieraz ocknąłem się w innym miejscu, niż zasnąłem, moje lunatykujące ciało działało bezwolnie. Stojąc, jak teraz, przy otwartym oknie albo na szczycie stromych schodów, nie pamiętając, jak się tam dostałem ani jaki podświadomy impuls mną kierował.
Drżałem, choć nocne powietrze było lepkie i ciepłe. Z dali dochodziło szczekanie samotnego lisa. Po jakimś czasie położyłem się do łóżka, a potem długo gapiłem w sufit, aż cienie spłowiały i ciemność ustąpiła.
Mgła jeszcze płynęła nad bagnami, gdy młoda kobieta zamknęła za sobą drzwi i rozpoczęła poranny bieg. Lyn Metcalf była wysportowana, biegła lekko i sprężyście. Naciągnięty mięsień łydki już się goił, ale i tak na niego uważała, łagodnymi, miarowymi susami przemierzając wąską alejkę odchodzącą spod jej domu. W połowie drogi na dół skręciła na zarośniętą ścieżkę prowadzącą przez mokradło nad jezioro.
Źdźbła długiej trawy, jeszcze mokre i zimne od rosy, smagały jej nogi. Wzięła głęboki oddech, rozkoszując się porankiem. Nie przepadała za poniedziałkami, ale nie mogła sobie wyobrazić lepszego początku tygodnia. Była to jej ulubiona pora dnia, dopiero potem będzie musiała się martwić saldami na rachunkach rolników i drobnych przedsiębiorców, którzy na jej rady reagują pretensjami, dopiero potem dzień przybierze mniej optymistyczny kształt, dopiero potem zepsują go inni ludzie. Teraz wszystko było jeszcze świeże i wyraziste, zredukowane do rytmicznego uderzania stóp o ziemię i jednostajnego świstu oddechu.
Lyn uważała, że jest w dobrej kondycji fizycznej jak na swoje trzydzieści jeden lat. Była dumna, że potrafi narzucić sobie dyscyplinę, dzięki której utrzymuje formę i nadal dobrze się prezentuje w obcisłych spodenkach i krótkiej koszulce. Nie była jednak na tyle próżna, żeby się tym chełpić. Lubiła biegać, a to ułatwiało sprawę. Lubiła stawiać sobie wyzwania, docierać do swoich granic i iść o krok dalej. Jeśli istniał lepszy sposób na rozpoczęcie dnia, niż wsunąć buty do biegania i pokonać kilka kilometrów, zanim świat obudzi się do życia, to go nie znała.
No dobrze, nie licząc seksu. Ale ten ostatnio stracił swój czar. Nadal było dobrze; sam widok Marcusa zmywającego pod prysznicem pył tynku – woda spływająca po ciemnych włoskach na jego ciele upodabniała je do futerka wydry – nadal wywoływał u niej skurcz w podbrzuszu. Ale gdy poza przyjemnością był w tym inny cel, gasił radość u nich obojga. Zwłaszcza że nie został osiągnięty.
Jak dotąd.
Przeskoczyła przez głęboką koleinę, nie łamiąc rytmu. Złamać rytm, przerwać cykl, zaburzyć regularność, pomyślała gorzko. Tego właśnie bym chciała. Jeśli chodzi o cykle, jej organizm był wyregulowany jak szwajcarski zegarek. Co miesiąc niezawodnie, niemal co do dnia, zaczynało się znienawidzone krwawienie, oznaczające koniec kolejnego okresu i nowe rozczarowanie. Lekarze twierdzili, że wszystko z nią i Marcusem jest w najlepszym porządku. U niektórych par po prostu trwa to dłużej, nikt nie wie dlaczego. Próbujcie dalej, mówili. Więc próbowali, z początku z zapałem, śmiejąc się, że lekarz zalecił im to, do czego i tak nie trzeba ich namawiać. Recepta na seks, żartował Marcus. Jednak dowcipy stopniowo przestawały śmieszyć, zastępowane przez coś, co nie do końca można było nazwać desperacją, jeszcze nie wtedy. Lecz już formował się jej embrion – jeśli nie coś więcej – zaczynając rzucać cień na wszystko inne, podkopywać każdy aspekt ich związku.
Żadne z nich nie chciało tego przyznać. Ale tak właśnie było. Wiedziała, że Marcusowi trudno pogodzić się z tym, że to ona zarabia więcej w swoim małym biurze rachunkowym niż on na budowie. Jeszcze nie zaczęły się wzajemne oskarżenia, ale bała się, że są od nich tylko o krok. Miała świadomość, że jest tak samo zdolna do przypuszczenia ataku jak Marcus. Niby zapewniali się, że nie ma się czym martwić, że nie ma pośpiechu. Jednak starali się już od lat, a za cztery lata ona skończy trzydzieści pięć, czyli będzie w wieku, który zawsze postrzegała jako graniczny. Szybko zrobiła bilans. W sumie czterdzieści osiem cykli menstruacyjnych. Zatrważająco niewiele. Czterdzieści osiem potencjalnych rozczarowań. Tylko że w tym miesiącu było inaczej. W tym miesiącu rozczarowanie spóźniało się o trzy dni.
Szybko stłumiła przypływ nadziei. Było za wcześnie na radość. Nawet jeszcze nie powiedziała Marcusowi, że nie dostała miesiączki. Nie ma sensu budzić w nim próżnych oczekiwań. Poczeka kilka dni i zrobi test. Na samą myśl poczuła jednak ucisk w trzewiach. Biegnij, nie filozofuj, zbeształa się w duchu.
Słońce wschodziło, rozjaśniając niebo. Ścieżka prowadziła wzdłuż wału przy jeziorze, przez trzcinowisko i dalej do lasu. Mgła kłębiła się nad wodą jak dym nad rozpalanym ogniskiem. Ciszę przerywały niewidzialne plaśnięcia skaczących ryb. Uwielbiała to. Kochała lato, kochała ten krajobraz. Urodziła się w Manham, ale potem wyjechała na uniwersytet, dużo podróżowała za granicę. Jednak zawsze wracała. To Boży zakątek, mawiał jej tata. Nie wierzyła w Boga, ale wiedziała, co ojciec miał na myśli.
Zbliżała