jednak nie jeleń – odezwałem się.
Rzucił mi ponure spojrzenie.
– Chyba nie ma potrzeby zajmować panu więcej czasu.
Zaczekał, aż wsiądę do swojego samochodu, i dopiero wtedy zadzwonił. Gdy odjeżdżałem, nadal mówił przez radio. Młodszy stał ze wzrokiem wbitym w ziemię, w ręku bezwładnie trzymając butelkę wody.
Postanowiłem wrócić do przychodni. Myśli furkotały mi w głowie, ale siłą woli ustawiłem przesłonkę, trzymając je z dala jak muchy. Odganiałem je z wysiłkiem, ale natrętne nie przestawały wybrzękiwać swojej pieśni w mojej podświadomości. Dojechałem do szosy prowadzącej do Manham. Ręka powędrowała mi na kierunkowskaz, ale ją zatrzymałem. Odruchowo podjąłem decyzję, której konsekwencje miałem ponosić przez następne tygodnie, która miała odmienić moje życie. I nie tylko moje. Pojechałem przed siebie. Na farmę Sally Palmer.
Farma była z jednej strony ogrodzona drzewami, a z pozostałych otoczona bagnem. Land rover podskakiwał na koleinach, wzbijając w powietrze tumany pyłu. Zaparkowałem na nierównym bruku, jedynej pozostałości po podwórzu, i wysiadłem. W słońcu połyskiwała wysoka stodoła z blachy falistej. Dom pomalowano na biało i choć farba wypłowiała i łuszczyła się, to w słońcu nadal była oślepiająco jasna. Po obu stronach drzwi wejściowych wisiały zielone skrzynki na kwiaty, jedyne plamy koloru w tym wyblakłym pejzażu.
Zwykle gdy Sally była w domu, jeszcze zanim zdążyło się zapukać, na powitanie wybiegała Bess, jej rozszczekana border collie. Ale nie dzisiaj. Przez okna też nie było widać znaków życia, ale to nie musiało nic znaczyć. Podszedłem do drzwi i zapukałem. Dopiero teraz zdałem sobie sprawę, że nie mam dobrego pretekstu do odwiedzin. Czekając, wpatrywałem się w horyzont i zastanawiałem, co powiem, jeśli otworzy. Chyba mogłem po prostu powiedzieć prawdę, ale wtedy wyszedłbym na jakieś medium, jak, nie przymierzając, Linda Yates. Poza tym Sally mogłaby mnie źle zrozumieć, uznać, że powodem mojej wizyty jest coś więcej niż palący niepokój, którego nie potrafiłem wyjaśnić.
Choć nie łączyła nas z Sally zażyła znajomość, to trudno nazwać ją też czysto przygodną. W swoim czasie widywaliśmy się dość często. Nic w tym zresztą dziwnego – oboje byliśmy spoza tego świata, oboje przyjechaliśmy tu z Londynu, łączyła nas wielkomiejska przeszłość. Sally była w moim wieku, otwarta i towarzyska. No i atrakcyjna. Mile wspominam te kilka wieczorów, gdy umówiliśmy się w pubie na drinka.
Do niczego więcej jednak nie doszło. Gdy wyczułem, że może chcieć czegoś więcej, wycofałem się. Z początku zareagowała zdziwieniem, ale ponieważ sprawy między nami nigdy tak naprawdę nie miały okazji się rozwinąć, nie pojawiło się rozgoryczenie czy zakłopotanie. Gdy na siebie potem wpadaliśmy, wciąż miło nam się gawędziło, ale na tym koniec.
Zadbałem o to.
Jeszcze raz zapukałem do drzwi. Pamiętam, że odczułem ulgę, gdy nie otworzyła. Najwyraźniej gdzieś poszła, co oznaczało, że nie będę musiał tłumaczyć się z mojej wizyty. Szczerze mówiąc, sam nie rozumiałem, co mnie do niej skłoniło. Nie byłem przesądny i w przeciwieństwie do Lindy Yates nie wierzyłem w przeczucia. Tylko że Linda nie mówiła o przeczuciu. Mówiła o śnie. A ja doskonale wiem, jak sugestywne potrafią być sny. Sugestywne i bałamutne.
Odwróciłem się od drzwi i starałem się przekierować myśli na inny tor. Nie ma jej i tyle, rzuciłem w duchu, zły na samego siebie. Co ja sobie wyobrażałem? To, że zginął jakiś autostopowicz czy ornitolog amator, nie znaczy, że wolno mi puszczać wodze fantazji.
Zatrzymałem się w połowie drogi do samochodu. Coś nie dawało mi spokoju, ale dopiero gdy zawróciłem, zorientowałem się co. Chodziło o skrzynki na kwiaty. Rośliny były suche i martwe. Sally nigdy by do tego nie dopuściła. Wróciłem pod drzwi. Ziemia w doniczkach była spieczona na kamień. Nie piła wody od wielu dni, a może jeszcze dłużej. Zapukałem i zawołałem Sally po imieniu. Gdy nie usłyszałem odpowiedzi, nacisnąłem klamkę. Drzwi nie były zamknięte na klucz. Możliwe, że mieszkając tutaj, Sally porzuciła ten zwyczaj. Z drugiej jednak strony była z miasta, jak ja, a stare nawyki trudno zmienić. Drzwi zablokowały się na stercie listów. Gdy je pchnąłem, koperty ześlizgnęły się miniaturową lawiną. Przeszedłem nad nimi i skierowałem się do kuchni. Wyglądała tak, jak ją zapamiętałem: wesołe cytrynowożółte ściany, masywne rustykalne meble i kilka elementów świadczących o tym, że Sally nie do końca wyzbyła się swojej wielkomiejskości – elektryczna wyciskarka do soku, ekspres do kawy ze stali nierdzewnej i duży dobrze zaopatrzony stojak na wino.
Poza nagromadzeniem listów wszystko wydawało się w porządku. Jednak w domu unosiła się zatęchła woń, przepojona słodyczą gnijących owoców. Wydobywała się z glinianej miski stojącej na sosnowym kredensie. Rozkładająca się kompozycja martwej natury: kilka poczerniałych bananów, jabłek i pomarańczy pokrytych białym nalotem pleśni. Zwiędłe kwiaty, już nierozpoznawalne, zwisały bezwładnie z wazonu na stole. Szuflada przy zlewie była do połowy wysunięta, jakby Sally nie zdążyła jej domknąć. Odruchowo podszedłem, by ją wsunąć, jednak się powstrzymałem.
Może wyjechała na wakacje, powiedziałem w myślach. Albo nie miała czasu wyrzucić starych owoców i kwiatów. Jest mnóstwo możliwych wyjaśnień. Ale wtedy już chyba znałem prawdę, jak Linda Yates.
Zastanawiałem się, czy nie sprawdzić pozostałych pomieszczeń, ale porzuciłem ten pomysł. Widocznie już postrzegałem jej dom jak potencjalne miejsce zbrodni i nie chciałem zadeptywać śladów. Wyszedłem na zewnątrz. Kozy Sally mieszkały w zagródce na tyłach domu. Jedno spojrzenie wystarczyło, bym się poważnie zaniepokoił. Były przeraźliwie wychudzone, kilka nadal stało na nogach, ale większość leżała na boku, nieprzytomna albo martwa. Wyjadły prawie całą trawę z zagrody, a gdy podszedłem do metalowego koryta, okazało się, że nie ma w nim wody. Obok walał się szlauch, z którego pewnie je napełniano. Przewiesiłem go przez krawędź koryta i poszedłem na przeciwległy kraniec do hydrantu. Chlusnęła woda i jedna czy dwie kozy przydreptały, żeby się napić.
Sprowadzę weterynarza, ale najpierw zadzwonię na policję, pomyślałem. Wyjąłem telefon, ale nie było zasięgu. Zasięg wokół Manham był jak sito, co sprawiało, że na komórkach nie można było polegać. Odszedłem dalej i pojawiło się kilka kresek. Już miałem wybrać numer, gdy za zardzewiałym pługiem zauważyłem mały ciemny kształt. Podszedłem niechętnie, przeczuwając, co to może być.
W suchej trawie leżało ciało Bess, martwego owczarka Sally. Wydawała się malutka, futro miała zmierzwione i zakurzone. Odwróciłem się, odpędzając muchy, które opadły mnie, wyczuwszy świeższą pożywkę. Zdążyłem jednak dostrzec, że głowa psa była prawie całkiem odcięta.
Upał zdawał się przybierać na sile. Odruchowo poszedłem z powrotem do samochodu. Powstrzymałem ochotę, by wsiąść i odjechać. Zamiast tego znowu zadzwoniłem. Czekając na odpowiedź policji, wpatrywałem się w odległą zieloną smugę lasu.
Nie po raz kolejny. Nie tutaj.
W telefonie odezwał się metaliczny głos. Odwróciłem się.
– Chciałbym zgłosić zaginięcie – powiedziałem.
Inspektor Mackenzie był krępym i zawadiackim mężczyzną, może z rok lub dwa starszym ode mnie. Pierwsze, co mi się rzuciło w oczy, to jego nienaturalnie szerokie bary. Dolna część ciała wydawała się zupełnie nieproporcjonalna – krótkie nogi zakończone absurdalnie rachitycznymi stopami. Wyglądałby jak karykatura kulturysty, gdyby nie pękaty zarys brzucha i emanująca z jego osoby groźna aura zniecierpliwienia, która nakazywała brać go na poważnie. Czekałem przy samochodzie, podczas gdy on i ubrany po cywilnemu sierżant poszli zerknąć na psa. Szli spacerowym krokiem, bez pośpiechu, niemal z obojętnością. To