Simon Beckett

Chemia śmierci


Скачать книгу

konieczne.

      – No to zapraszam.

      Schylił się i przeszedł pod taśmą. Ja za nim. Policjanci przeczesywali trawę. Kilka małych chorągiewek zatkniętych w ziemię wskazywało miejsca, gdzie znaleziono ewentualne dowody. Wiedziałem, że większość z nich okaże się bez znaczenia – papierki od cukierków, niedopałki, kawałki zwierzęcych kości, niemające nic wspólnego z tym, czego szukali. Ale na tym etapie nie mieli jeszcze pojęcia, co jest ważne, a co nie. Wszystko zapakują w torebki i zabiorą do laboratorium.

      Kilka osób spojrzało na nas z zaciekawieniem. Mnie jednak interesował tylko skrawek ziemi pośrodku, z trawą poczerniałą, jakby wyżartą przez ogień. Ale to nie słońce ją wypaliło. I doszło coś jeszcze: silny fetor, przedzierający się nawet przez osłonną warstewkę mentolu, nie do pomylenia z niczym innym. Mackenzie wrzucił do ust miętówkę i schował paczkę, nie częstując mnie.

      – Przedstawiam wam doktora Huntera – powiedział do policjantów, rozgryzając cukierka. – Antropolog sądowy. Pomoże nam zidentyfikować zwłoki.

      – No to będzie się musiał postarać – rzucił jeden z nich. – Bo ich tu nie ma.

      Rozległ się śmiech. Na tym polegała ich praca i nie znosili, gdy ktoś z zewnątrz wchodził im w paradę. Zwłaszcza cywil. Już wcześniej spotkałem się z taką postawą.

      – Doktor Hunter dołączył do nas na prośbę głównego inspektora Ryana. Liczę, że w razie potrzeby będziecie mu służyć pomocą.

      W głosie Mackenziego pobrzmiewała szorstkość i po nagle sposępniałych twarzach domyśliłem się, że nie zostało to dobrze przyjęte. Było mi wszystko jedno. Kucałem nad skrawkiem martwej trawy.

      Zachowała nieostry kształt ciała, które na niej leżało, kontur zgnilizny. Na ziemi wiło się jeszcze kilka czerwi, a białe skrzydła ścieliły się na poczerniałych zgniecionych źdźbłach niczym połacie śniegu. Przyjrzałem się bliżej jednemu z nich.

      – To na pewno łabędzie?

      – Raczej tak – odparł jeden ze śledczych. – Wysłaliśmy je do ornitologa, żeby się upewnić.

      – A próbki ziemi?

      – Są już w laboratorium.

      Sprawdzając zawartość żelaza w glebie, można określić, jaką ilość krwi wchłonęła. Jeśli ofierze poderżnięto gardło w tym samym miejscu, gdzie ją znaleziono, poziom żelaza będzie wysoki, jeśli zaś okaże się niski, oznacza to, że ranę zadano po śmierci albo denata zabito gdzie indziej, a tutaj tylko porzucono zwłoki.

      – A robaki? – spytałem.

      – Myśli pan, że pierwszy raz to robimy?

      – Nie. Po prostu chcę się dowiedzieć, na czym stoimy.

      Demonstracyjnie westchnął.

      – Pobraliśmy próbki robaków.

      – I co?

      – Zdaje się, że to czerwie.

      Kilka osób parsknęło śmiechem. Spojrzałem na Mackenziego.

      – A co z poczwarkami?

      – A co ma być?

      – Jakiego były koloru? Jasne? Ciemne? Były puste pancerzyki?

      W odpowiedzi tylko wywrócił oczami. Tym razem nie było chichotów.

      – A żuki? Dużo było na ciele?

      Wbił we mnie wzrok, jakby miał do czynienia z szaleńcem.

      – To jest śledztwo w sprawie o morderstwo, a nie lekcja biologii!

      Widać było, że jest ze starej szkoły. Ci bardziej postępowi chętnie uczą się nowych technik i są otwarci na wszelką wiedzę, jaka może okazać się pomocna. Ale i tam zawsze znajdzie się kilku, którzy pozostaną oporni na wszystko, co nie pasuje do ich utartych schematów. Spotykałem takich co jakiś czas. Najwyraźniej tutaj też miałem z nimi do czynienia.

      – Każdy owad ma własny cykl rozwojowy. Tutaj mamy w większości larwy muchy plujki. Niebieskiej i zielonej. Jeśli na zwłokach są otwarte rany, samice przylatują niemal natychmiast. Za dnia w ciągu godziny składają jaja.

      Pogrzebałem w ziemi i wyjąłem nieruchomą larwę. Pokazałem mu na wyciągniętej dłoni.

      – Za chwilę będzie się przepoczwarzać. Z wiekiem ciemnieją. Ta ma jakieś siedem lub osiem dni. Nie widać pancerzyków, co znaczy, że poczwarki jeszcze się nie wylęgły. Pełny cykl rozwojowy muchy plujki trwa dwa tygodnie, co by oznaczało, że zwłoki były tu krócej. – Rzuciłem robaka z powrotem na ziemię. Pozostali policjanci przerwali pracę i słuchali. – No więc w tym wypadku na podstawie wyglądu owadów można stwierdzić, że od śmierci upłynął tydzień, do dwóch. Zakładam, że wiecie, co to? – spytałem, wskazując na ślady żółtawej substancji widoczne na źdźbłach.

      – Produkt rozkładu – rzucił chłodno jeden z policjantów.

      – Zgadza się. To woskotłuszcz. Wosk trupi, jak go dawniej nazywano. Najprościej mówiąc, jest to mydło powstałe z kwasów tłuszczowych w procesie rozkładu białka mięśni. Ziemia nabiera wtedy odczynu zasadowego, a trawa obumiera. Ten tutaj kruszy się i sypie. Co znaczy, że rozkład postępował dość szybko, bo jeśli zachodziłby powoli, wosk byłby miększy. A więc wszystko jest tak, jak można oczekiwać w przypadku zwłok leżących na dworze, w upale, noszących wiele ran, przez które dostają się bakterie. Mimo to wosku nie ma jeszcze dużo, co tylko potwierdza, że od śmierci upłynęło mniej niż dwa tygodnie.

      Zapadła cisza.

      – Ile mniej? – odezwał się w końcu Mackenzie.

      – Na razie nie da się powiedzieć. – Spojrzałem na gnijące rośliny i wzruszyłem ramionami. – Obstawiałbym, że dziewięć, dziesięć dni, nawet przy szybkim tempie rozkładu. Gdyby minęło dużo więcej, to w tej temperaturze mielibyśmy już szkielet – odparłem.

      Przeczesywałem wzrokiem martwą trawę, licząc, że dojrzę to, co miałem nadzieję znaleźć.

      – W jakim kierunku zorientowane było ciało? – spytałem jednego z techników.

      – W jakim kierunku co?

      – Z której strony leżała głowa.

      Ponuro wskazał palcem.

      Przywołałem w pamięci zdjęcia: ofiara miała ręce wyciągnięte do góry. Przeszedłem kilka kroków dalej. Na kawałku wyschniętej trawy nie natrafiłem na to, czego szukałem, więc przeniosłem się jeszcze dalej, starannie rozdzielając źdźbła, by zobaczyć, co jest u ich podstawy.

      Zaczynałem już wątpić, że to znajdę, sądząc, że stało się łupem jakiegoś padlinożercy, lecz nagle… niespodzianka.

      – Poproszę torebkę.

      Zaczekałem, aż mi ją podano, potem sięgnąłem w trawę i ostrożnie podniosłem brązowy zasuszony strzępek. Schowałem go do torebki i zamknąłem ją.

      – Co to? – spytał Mackenzie, wychylając szyję, by spojrzeć.

      – Jakiś tydzień po śmierci skóra zaczyna się obluzowywać. Dlatego jest taka pomarszczona, jakby źle dopasowana. Zwłaszcza na rękach. W końcu całkiem się ześlizguje, jak rękawiczka. Łatwo ją przeoczyć lub wziąć za liście. – Podniosłem przezroczystą torebkę z fragmentem przypominającej pergamin tkanki. – Mówił pan, że potrzebuje odcisków palców.

      Mackenzie gwałtownie odwrócił głowę.

      – Żartuje pan!

      – Ani trochę. Nie wiem, czy to pochodzi z prawej czy z lewej dłoni, ale drugi fragment też powinien tu być, chyba że coś go zjadło. Poszukajcie.

      Technik