jak gąbka, nie zdradzając im swoich sekretów.
Marcus Metcalf stał z grupką mężczyzn nieco na uboczu. Był potężnie zbudowany, miał zwalistą posturę pracownika fizycznego. Jego okolona szopą blond włosów twarz, zwykle pogodna i radosna, teraz wyglądała na wymizerowaną, a w połączeniu z bladością pokrywająca ją opalenizna nabrała żółtawego odcienia. Był tam także pastor Scarsdale, który w końcu odnalazł sytuację odpowiednią do powagi swego oblicza. Zastanawiałem się, czy nie podejść, by… złożyć co? Wyrazy współczucia? Kondolencje? Jednak nieadekwatność wszystkiego, co można w takiej sytuacji powiedzieć, i wspomnienie, jak niewiele dla mnie samego znaczyły niezręczne pocieszenia nieznajomych, powstrzymały mnie przed tym krokiem. Zamiast tego postanowiłem zostawić go pod opieką duszpasterza i skierowałem się prosto do stołu po instrukcje.
Nie wiedziałem, że pożałuję tej decyzji.
Spędziłem kilka zupełnie bezproduktywnych godzin, człapiąc po podmokłej łące jako część grupy, w której skład wchodził też Rupert Sutton, najwyraźniej zadowolony, że wyrwał się spod oka apodyktycznej matki. Ze względu na swoją masywną posturę z trudem dotrzymywał nam kroku, mimo to nie poddawał się i ciężko dysząc, maszerował z nami po nierównym terenie, starając się omijać bardziej grząskie łaty ziemi. Raz poślizgnął się i upadł na kolana. Gdy podszedłem, by mu pomóc, uderzyła mnie bijąca od niego ostra, zwierzęca woń potu.
– Cholercia – wysapał, poczerwieniawszy ze wstydu na widok swoich ubłoconych rąk. Głos miał zdumiewająco wysoki, niemal dziewczęcy. – Cholercia – powtarzał, mrugając nerwowo.
Poza tym niewiele osób się odzywało. Gdy zapadł zmrok i dalsze poszukiwania stały się bezsensowne, zawróciliśmy. Nastrój był tak posępny jak spowity mrokiem otaczający nas krajobraz. Wiedziałem, że wielu z ochotników w drodze powrotnej wstąpi do Baranka, nie tyle będąc spragnionymi alkoholu, co towarzystwa. Zamierzałem pojechać prosto do domu, ale tak samo jak inni nie chciałem zostać sam. Zatrzymałem się więc przed pubem i wszedłem do środka.
Jeśli nie liczyć kościoła, pub Pod Czarnym Barankiem był najstarszym budynkiem w Manham, jednym z niewielu, które zachowały tradycyjny, kryty strzechą dach. W innej części Broads zostałby podretuszowany do tandetnej elegancji, ale ponieważ bywali tu tylko miejscowi, nie poczyniono starań, by zatrzymać jego postępujące niszczenie. Trzcina na dachu powoli gniła, a tynk na niepomalowanych ścianach był popękany i pokryty plamami.
Jednak dziś wieczorem interes kręcił się świetnie, choć atmosfera bynajmniej nie była zabawowa. Przywitano mnie ponurymi skinięciami głowy, a niemrawe rozmowy prowadzono półgłosem. Przy barze właściciel tylko spojrzał na mnie pytająco. Nie widział na jedno oko, a zasnuwające je mleczne bielmo jeszcze bardziej upodabniało go do starego labradora.
– Piwo, Jack.
– Był pan na poszukiwaniach? – spytał, stawiając przede mną kufel.
Gdy potaknąłem ruchem głowy, gestem dał znak, że nie chce pieniędzy.
– Na koszt firmy.
Ledwo zdążyłem zamoczyć usta, gdy poczułem na ramieniu czyjąś dłoń.
– Tak myślałem, że dziś wpadniesz.
Podniosłem wzrok na gigantycznego jegomościa, który wyrósł jak spod ziemi.
– Cześć, Ben.
Ben Anders mierzył sto dziewięćdziesiąt pięć centymetrów wzrostu i co najmniej połowę tego miał w pasie. Pracował jako strażnik w rezerwacie Hickling Broad i całe życie mieszkał w Manham. Rzadko się widywaliśmy, ale go lubiłem. Miło spędzało się czas w jego towarzystwie, zarówno rozmawiając, jak i milcząc. Miał sympatyczny, niemal rozmarzony uśmiech, osadzony na twarzy, która wyglądała, jakby ją zmięto i tylko częściowo rozprostowano. Jego oczy na tle opalonej skóry wydawały się wyjątkowo jasne i zielone.
Zwykle tliła się w nich zawadiacka iskra, ale dzisiaj były przygasłe. Oparł łokieć na kontuarze.
– Kiepska sprawa.
– Bardzo kiepska.
– Widziałem Lyn kilka dni temu. Cała w skowronkach. I jeszcze Sally Palmer. To jakby piorun trafił dwa razy w to samo drzewo.
– Wiem.
– Mam nadzieję, że zaszyła się gdzieś i tyle. Ale widoki nie są dobre, prawda?
– Niezbyt.
– Boże, biedny Marcus. Wolę nie myśleć, przez co biedaczysko teraz przechodzi. – Zniżył głos. – Ludzie gadają, że Sally Palmer była zmasakrowana. Jeśli ten sam facet dorwał Lyn… Boże, skręciłbym zwyrodnialcowi kark.
Wbiłem wzrok w szklankę. Z ulgą stwierdziłem, że nikt nie wie, że pomagałem policji, mimo to poczułem się nieswojo, jakby zatajenie tego czyniło ze mnie kłamcę.
Ben z wolna pokręcił głową.
– Myślisz, że jest dla niej jakaś nadzieja?
– Nie wiem.
Była to najuczciwsza odpowiedź, jakiej mogłem udzielić. Pamiętałem, co mówił Mackenzie. Jeśli miał rację, to Sally została zamordowana mniej więcej trzy dni po zniknięciu. Żaden ze mnie profiler kryminalny, ale wiedziałem, że seryjni mordercy mają swoje schematy. A to oznaczało, że jeśli to ten sam człowiek, to jest szansa, że Lyn jeszcze żyje.
Jeszcze żyje. Boże, czy to możliwe? A jeśli to prawda, to ile czasu jej zostało? Powtarzałem sobie, że zrobiłem co w mojej mocy, tyle ile ode mnie oczekiwała policja. Ale marne to było pocieszenie.
Poczułem na sobie wzrok Bena.
– Przepraszam, co mówiłeś?
– Pytałem, czy wszystko w porządku. Wyglądasz na skołowanego.
– Mam za sobą ciężki dzień.
– To tak jak my wszyscy.
Spojrzał w kierunku wejścia i mina mu zrzedła.
– I gdy myślisz, że gorzej już być nie może…
Odwróciłem się. Ciemna sylwetka wielebnego Scarsdale’a rysująca się na tle drzwi przesłoniła światło. Rozmowy przycichły, gdy z kamienną twarzą podszedł do baru.
– No, chyba nie będzie nas teraz zwoływał na modły – burknął Ben.
Scarsdale odchrząknął.
– Panowie. – Z dezaprobatą przebiegł wzrokiem po nielicznych kobietach siedzących w pubie, ale nie poprawił się. – Pomyślałem, że chcielibyście wiedzieć, że jutro wieczorem odbędzie się nabożeństwo w intencji Lyn Metcalf i Sally Palmer. – Mówił beznamiętnym, donośnym barytonem. – Jestem pewien, że wszyscy – przebiegł wzrokiem po sali – wszyscy będziecie jutro obecni, by uczcić pamięć zmarłych i pomodlić się o żywych. – Przerwał i sztywno pochylił głowę. – Dziękuję.
Idąc do drzwi, zatrzymał się przy mnie. Nawet latem spowijała go woń stęchlizny. Czarna wełniana marynarka przyprószona była warstewką łupieżu, a wokół niego dawało się wyczuć nutę naftaliny.
– Liczę, że pana także jutro zobaczę.
– O ile pozwolą mi pacjenci.
– Jestem pewien, że nie będą na tyle samolubni, by nie pozwolić panu spełnić swojego obowiązku.
Nie byłem pewien, co ma na myśli. Obdarował mnie bladym uśmiechem.
– A poza tym większość z nich będzie pewnie w kościele. W społecznościach takich jak ta tragedie tylko zacieśniają więzy między ludźmi. Pan pochodzi z miasta i pewnie wydaje mu się to dziwne. Ale my wiemy, jak się w takiej sytuacji zachować.
Конец