Alek Rogoziński

Babka z zakalcem


Скачать книгу

Co to się z tym światem porobiło?!

      Luiza zawsze bez problemu dostosowywała się do wszelkich nowinek. W zamierzchłych czasach PRL-u, jako pierwsza z rodziny, sprowadziła sobie z zagranicy telewizor z pilotem na baterie, który zresztą z powodu niedostępności tych ostatnich w sklepach przez jakiś czas służył jedynie za ozdobę jej salonu. Na długo przed innymi zaczęła też używać telefonu komórkowego, a potem smartfona. Szła więc z duchem czasu, a mimo to nie mogła zrozumieć całej tej „poprawności politycznej”, która zapanowała ostatnimi czasy. Co innego zresztą zdobycze technologiczne, a co innego kwestie dotyczące obyczajów, życia i ludzi. W tej dziedzinie Mirska była zdecydowaną konserwatystką. W jej własnym domu od dziesiątków lat nie zmienił się żaden rytuał. Codziennie z rana, dokładnie o ósmej trzydzieści, służąca – to znaczy, oczywiście, pomoc domowa–miała za zadanie obudzić ją, podając do łóżka przygotowane wcześniej śniadanie. Zwyczaj jedzenia w sypialni, choć niepraktyczny, został Luizie wpojony, gdy była dzieckiem. I choć czasem, zwłaszcza ostatnimi laty, powodował konieczność zmieniania pościeli, ubrudzonej jakimś upuszczonym przez nieuwagę produktem, to i tak kultywowała go bez dnia przerwy. Nawet na wakacje wybierała zawsze hotele, w których pierwszy posiłek dostarczany był do pokoju przez pokojówkę albo boya. Do zwyczaju owego musiał się też przyzwyczaić każdy z jej trzech mężów. Pierwszy – i właściwie jedyny, którego naprawdę kochała i z którym miała czwórkę dzieci – dostosował się do tego śpiewająco, bo był urodzonym hedonistą i jak większość takowych bynajmniej nie odczuwał potrzeby wstawania z łóżka skoro świt. Najczęściej udawało mu się z rozpędu przesypiać też i śniadania. Nie miał jednak o to pretensji, bo do pory lunchu wystarczała mu jedynie szklanka świeżo wyciśniętego soku z pomarańczy. Luiza na początku ich znajomości próbowała mu przetłumaczyć, że raczenie się kwasem na pusty żołądek nie jest zbyt mądre, i że takim sposobem szybko dorobi się problemów gastrycznych, zgagi i innych okropieństw, ale jej tyrady na ten temat były doskonałą ilustracją przysłowia „gadał dziad do obrazu, a obraz doń ani razu”. Niestety, nie dane jej było sprawdzić, czy głoszone przez nią teorie znajdą potwierdzenie w praktyce, bowiem kilka dni po przyjściu na świat ich ostatniego potomka jej mąż zginął w wypadku samochodowym. Luiza, mając na głowie czwórkę szkrabów i rozwijającą się już wtedy prężnie firmę, nie mogła sobie pozwolić na długą żałobę. Szybko też, bo zaledwie po roku, stanęła po raz drugi na ślubnym kobiercu, nie do końca zresztą wiedząc, co nią kierowało. Owszem, schlebiało jej, że nowy partner uwielbiał ją nad życie i gotów był całować ziemię, po której stąpała, tudzież potrafił się znakomicie dogadać z jej dziećmi, sama jednak nijak nie potrafiła wykrzesać z sobie jakiegokolwiek uczucia choćby zbliżonego do miłości. Z czasem ów sympatyczny, ale przy okazji też nudny, ciapowaty i marudny mężczyzna zaczął ją mocno irytować. Kiedy zaś pewnego dnia usiłował zaprotestować przeciw jej porannemu rytuałowi, pytając, czy „to wścibskie babsko”, jak nazwał Lucynę, „musi go codziennie budzić, podtykając pod nos przypaloną jajecznicę”, usłyszał w odpowiedzi, że jego małżonka lubi zaczynać dzień śniadaniem, za to niekoniecznie w jego towarzystwie. Groźba zawarta w tym zdaniu została zresztą błyskawicznie wcielona w życie, bo już od następnej nocy buntownik musiał zadowolić się miejscem na kanapie w gościnnej sypialni, a po kolejnych kilku miesiącach zmienił, wbrew własnej woli, stan cywilny na rozwodnika.

      Z trzecim mężem Luiza na wszelki wypadek nie eksperymentowała, tylko od razu zapowiedziała, że będą spali osobno. Tym bardziej że nie wyszła za niego z namiętności, bo trudno było takową poczuć do kogoś, kto wyglądał jak stary, pomarszczony kozioł, a jedynie dla interesów. Gustaw Lin, bo tak zwał się ów brzydal, był przez lata jednym z jej najgroźniejszych zawodowych rywali. Luiza wykorzystała fakt, że starszy od niej o blisko dwadzieścia lat biznesmen cierpiał na najbardziej smutną chorobę współczesnego świata, czyli samotność. Staruszek szybko uległ jej wdziękowi, nie zdając sobie nawet sprawy, że tym samym zdejmuje Luizie pętlę z szyi. Jej biznes przeżywał bowiem wówczas spore turbulencje, które mogły się zakończyć nawet plajtą. Fuzja z największym konkurentem dała firmie Luizy pozycję bez mała monopolisty na rynku cukierniczym. Kiedy zaś kilka miesięcy później biznesmen powędrował na spotkanie ze Świętym Piotrem, zostawiając swojej żonie na koncie kilka milionów w stabilnej europejskiej walucie, Mirska wiedziała, że może już przestać martwić się o przyszłość. To było dokładnie trzy i pół roku temu…

      Po śmierci Gustawa Luiza doszła do wniosku, że złota zasada „do trzech razy sztuka” powinna dotyczyć także związków i postanowiła skoncentrować się już tylko na prowadzeniu biznesu. Wtedy też dotarło do niej, że ma dzieci. Wcześniej ów fakt jakoś nie zaprzątał jej głowy. Kiedy były małe, zatrudniała do nich niańki, a kiedy podrosły – guwernantki. Na studia wyprawiła je za granicę, do uczelni z internatem. W ten sposób prawie nie zauważyła, kiedy cała czwórka dorosła, i zawsze bardzo się dziwiła, słysząc, że macierzyństwo to ciężka harówka. Fakt, że jej samej pomagało przy nim kilka osób, bo nad wszystkim czuwała dodatkowo niezawodna Lucyna, cudownie umykał jej uwadze. Tak… Nawet najbardziej życzliwe Luizie osoby musiały przyznać, że była ona odrobinę oderwana od rzeczywistości. Nie przeszkadzało jej to, a wręcz pomagało w osiąganiu spektakularnych sukcesów biznesowych. Nie było dla niej rzeczy niemożliwych do zdobycia, a sformułowanie: „nie da się” brzmiało w jej uszach jak wezwanie do boju. Nic więc dziwnego, że w ciągu kilku lat stworzoną przez nią firmę cukierniczą „Raj” poznali wszyscy Polacy, a zamówienia na bajeczne torty, pyszne ciastka i fantazyjne desery składały nawet gwiazdy kina i estrady oraz partnerki kolejnych asów sportu, rekinów finansjery czy grubych ryb świata polityki. Popularność Mirskiej sięgnęła zenitu, kiedy jedna ze stacji telewizyjnych zaproponowała jej poprowadzenie show kulinarnego „To ci się upiecze!”, którego uczestnicy pod jej okiem przygotowywali na czas najbardziej fantazyjne wypieki, a potem jeździli z nimi do domów dziecka albo pensjonatów dla seniorów. Luiza, błyszcząca przed kamerą niczym diament i zbierająca hołdy za urodę, wdzięk, intelekt, refleks i poczucie humoru, błyskawicznie stała się ulubienicą widzów i mediów, w tym zaskakująco także tych internetowych, z założenia przeznaczonych dla ludzi o wiele od niej młodszych. Nie było w tym jednak nic dziwnego. Luiza nadążała za trendami i na długo przed całą konkurencją odkryła, jak doskonałym narzędziem promocyjnym jest Internet. Umiała nawet dostrzec moment w historii świata, od którego przychylność małoletniej gwiazdy Instagrama czy TikToka zaczęła znaczyć więcej od zdjęcia wszystkich Pierwszych Dam razem wziętych i to nawet gdyby te wyskakiwały z jej tortu w czerwonych sukniach z piórkiem w tylnej dolnej części i z nóżkami w górze jak do kankana. Luiza wykorzystała ową rewolucję tak zręcznie, że gros nastoletnich influencerek uważało ją za swoją idolkę i traktowało z większym nabożeństwem niż własne matki i babki. Oczywiście, żadna z nich nie byłaby specjalnie zachwycona, gdyby wiedziała, że większością z nich Mirska w głębi ducha pogardza, a co do kilku ma nawet podejrzenie, że brakuje im sporo do przeciętnego ilorazu inteligencji.

      – Czy prezenty na pewno chce pani rozdawać przy stole? – Głos Lucyny ponownie wyrwał ją z zamyślenia. – Nie kłaść ich pod kominkiem, jak co roku?

      Luiza, która w swoje urodziny miała zwyczaj nie tylko przyjmować, ale i dawać podarunki, popatrzyła na nią ze zdziwieniem.

      – Przecież powiedziałam to wczoraj wyraźnie – rzekła, lekko się krzywiąc – i to chyba ze dwa razy. Każ je tym trzem Wasylom zostawić przy moim krześle.

      Od zawsze rozmawiały w ten sam sposób. Lucyna używała formy „pani”, a Luiza zwracała się do niej per „ty”. W uszach osób postronnych brzmiało to nieco dziwacznie, ale one obie traktowały to jako rzecz naturalną. Gwoli sprawiedliwości trzeba zaznaczyć, że Luiza kilka razy proponowała swojej pomocy domowej, aby też mówiła jej po imieniu. Zawsze jednak słyszała w odpowiedzi, że „to nie wypada”.

      – Tak, oczywiście. – Lucyna wyglądała na nieco zmieszaną. – Tylko…