Alek Rogoziński

Babka z zakalcem


Скачать книгу

jej siwe włosy i pooraną zmarszczkami twarz. Ileż to już razem przeszły…!

      – Chcę dzisiaj ogłosić coś moim dzieciom – wytłumaczyła, patrząc z lekkim współczuciem na zafrasowane oblicze Lucyny – i przy okazji każdego z nich od razu czymś obdarować. Dlatego wolałabym mieć prezenty pod ręką.

      Widziała wyraźnie, jak wyraz twarzy gosposi zmienia się z zatroskanego w spanikowany. Pomachała więc uspokajająco ręką.

      – Lucyno, bez obaw – rzekła miękkim głosem. – Uwierz mi, nie dzieje się nic złego. Po prostu chcę oznajmić moim dzieciom i wnukom kilka decyzji, które dotyczą ich przyszłości. Zapewniam cię, że żadna z nich nie będzie miała wpływu na ciebie i twoją pracę.

      Luiza wiedziała, że nie do końca mówi prawdę. Nie miała jednak nigdy problemu z kłamaniem, tym bardziej w chwili, kiedy miało jej to przynieść korzyść. A dzisiaj potrzebowała Lucyny i jej pedantyczności bardziej niż zazwyczaj.

      – Zapewniam cię – dodała, obdarzając ją kolejnym uśmiechem – że za rok prezenty znów pojawią się na swoim miejscu.

      Luizie przypomniało się szkolenie, które niedawno zorganizowała dla swojej kadry menadżerskiej. „Jeśli coś idzie niezgodnie z planem i pracownicy zaczynają się niepokoić, nakreśl im bezpieczny cel, do którego dążysz, i wskaż termin, w jakim twoim zdaniem zostanie on osiągnięty”, instruował wykładowca, nadęty bubek w niewyprasowanym garniturze, objaśniając założenia metody „foresight”. Wtedy trochę ją to rozbawiło, bo i bez wydawania dwudziestu tysięcy złotych na owo szkolenie wiedziała, że najlepiej działa na ludzi zdanie: „Jeśli teraz zaciśniecie zęby i zostaniecie po godzinach, kwartalna premia szykuje się naprawdę gigantyczna”. W przypadku jej pomocy domowej sprawa była o tyle łatwiejsza, że wystarczyło jej tylko powiedzieć: „Nic się w twoim życiu nie zmieni”. Banał.

      Odprawiwszy gosposię do pakowania prezentów, Luiza wróciła do przerwanych rozmyślań. Tak… Batalia ze zmieniającym się z dnia na dzień światem, także tym wirtualnym, choć na razie toczona przez nią zwycięsko, uświadomiła jej, że powoli trzeba, jak to głosi refren piosenki, „ze sceny zejść niepokonanym”. Nie żeby Luiza wybierała się na lepszy padół, nic z tych rzeczy! Na szczęście zdrowie jej służyło i poza lekkim pogorszeniem się wzroku oraz niewielkim artretyzmem, dającym jej się we znaki w deszczowe dni, nadal miała organizm, którego mogły jej zazdrość młode kobiety. „Powinna pani co tydzień dawać na mszę w podzięce za takie geny!”, skomentowała kiedyś wyniki jej badań znajoma lekarka. Luiza wiedziała więc, że nie musi się spieszyć z podjęciem decyzji, komu przekazać władzę nad swoim imperium. Jednak rozmyślała nad tym intensywnie już od dwunastu miesięcy, czyli od momentu, w którym zdmuchnęła ze swojego tortu świeczki ułożone w liczbę pięćdziesiąt dziewięć. Kilka lat wcześniej obiecała swoim dzieciom, że w dniu sześćdziesiątych urodzin zdradzi im, komu przypadnie w udziale największa część rodzinnej fortuny, czyli jej firma, a kto będzie musiał zadowolić się mniej smacznymi kąskami tego, co przez lata udało jej się zgromadzić. Teoretycznie nie powinna przeżywać żadnego dylematu, bo przecież najstarsza córka, Katarzyna, od kilku lat pomagała jej w prowadzeniu biznesu, zarządzając kilkoma mniej ważnymi działami „Raju”. Niestety, im dłużej Luiza obserwowała jej poczynania, tym mocniej upewniała się w przekonaniu, że zostawiona samopas jej latorośl w rekordowo krótkim czasie zmuszona będzie ogłosić bankructwo i zarejestrować się w urzędzie pracy jako bezrobotna. Macierzyńska miłość nie zaślepiała Luizy na tyle, by nie zauważyła, że jej córka zbyt często wykazuje się naiwnością, a poza tym, ślepo ufa ludziom i to nawet takim, których nieczyste intencje widoczne były jak na dłoni. Zresztą, co tu deliberować – wystarczyło tylko popatrzeć na paskudne indywiduum, które wybrała sobie na życiowego partnera. Luiza nie cierpiała swojego zięcia jak mało kogo i to od pierwszej chwili, kiedy Katarzyna przyprowadziła go do rodzinnego domu na zapoznawczą kolację. Oczywiście, Jerzemu Wrotnickiemu nie sposób było odmówić znakomitej prezencji i nienagannych manier. Luiza szybko jednak dostrzegła w nim też lekkoducha i kobieciarza, a przede wszystkim pozbawionego skrupułów oportunistę i egocentryka. Przez jakiś czas usiłowała otworzyć córce oczy. Niestety, bezskutecznie. Katarzyna była zapatrzona w swojego chłopaka, potem narzeczonego, a rychło też i męża w sposób wręcz bałwochwalczy. Nie docierał do niej fakt, że od lat nie tylko łoży na jego utrzymanie i kolejne, coraz bardziej wydumane zachcianki, ale też że jest przez niego notorycznie zdradzana. Pewnego dnia Luiza zobaczyła zięcia w restauracji w towarzystwie seksownej blond lali, młodszej od niego o co najmniej jedno pokolenie. To wtedy przez znajome osoby poznała Lucjusza Marynina, cieszącego się sławą najlepszego prywatnego detektywa w kraju. Zleciła mu, aby dowiedział się, kim jest blond wydra, i ustalił, co łączy ją z Jerzym. Zbrojna w tę wiedzę postanowiła, że zmusi córkę do złożenia w sądzie pozwu rozwodowego. Kiedy jednak spróbowała dyplomatycznie zacząć rozmowę na ten temat, w mig dotarło do niej, że po pierwsze, Katarzyna doskonale zdaje sobie sprawę z niewierności męża, a po drugie, prędzej zerwie kontakty z całą rodziną niż z nim. Rozczarowana Luiza przerwała wtedy szybko ich konwersację i nigdy później już do niej nie wracała. Prześladowała ją jednak myśl, że zostawiając firmę najstarszej latorośli, ułatwi też życie temu zdradliwemu gadowi. Jaki jednak miała wybór? Młodsze o dwa lata od Katarzyny bliźnięta, Wiktoria i Tomasz, od dzieciństwa zdawały się rozgrywać między sobą zażartą walkę o to, które z nich popełni więcej życiowych idiotyzmów. W szkolnych czasach na pozycję lidera wysunął się Tomasz, któremu udało się wraz z kumplami rąbnąć z pracowni przysposobienia obronnego granat, a następnie zdetonować go na skarpie na Powiślu, i tym samym stać się bohaterem artykułu prasowego o bardzo obrazowym tytule: „Debile nad Wisłą”. Jego autor sugerował, że tam gdzie wszyscy mają mózgi, synowi słynnej bizneswoman chlupocze strumyk z wodą, i że największą przysługę młody Mirski oddałby światu, wkładając sobie ów granat w miejsce, do którego nie dociera światło, i tam go detonując. Po kilku latach Wiktoria przebiła jednak brata, wdając się w liceum w romans ze swoim nauczycielem historii. Przerażenie Luizy na wieść o tym było tym większe, że ów nadzwyczaj jurny profesor nie dość, że był od niej trzy razy starszy, to jeszcze wyglądał wypisz, wymaluj jak bezdomny. Nie mówiąc już o tym, że miał dwójkę dorosłych dzieci i żonę histeryczkę, która na wieść o jego zdradzie usiłowała popełnić samobójstwo, rzucając się z okna. Ponieważ jednak zapomniała przy tym, że od niedawna nie mieszka już w bloku na szóstym piętrze, tylko w piętrowej willi, nabiła sobie tylko kilka siniaków, które potem prezentowała wszystkim z taką dumą, jakby co najmniej były ranami wojennymi. Z kolei Wiktoria, kiedy dotarło do niej, że jej kochanek się nie rozwiedzie i nie zamieszka z nią w luksusowej mazurskiej posiadłości, którą zamierzała wycyganić od mamy w prezencie ślubnym, popadła w czarną rozpacz i oświadczyła ponuro, że „na zawsze kończy z mężczyznami” oraz „zastanowi się, czy nie wstąpić do klasztoru”. Dla potwierdzenia swoich słów zaczęła nosić kreacje nachalnie kojarzące się z habitami. Uczelnię w związku z tym też wybrała sobie zacną, mediolańską i dbającą głównie o to, aby jej absolwenci znaleźli zatrudnienie w Watykanie. Zanim jednak została prawą ręką papieża, Wiktoria podczas jednego z pobytów w kraju, zaszła w ciążę i rzuciła studia. Córeczka, której ojciec pozostał nieznany, stała się jej oczkiem w głowie. Wiktoria gotowa była spełnić każde jej życzenie, bez pardonu wykorzystując w tym celu podarowaną jej przez Luizę złotą kartę kredytową z bajecznie wysokim limitem wydatków. W ten sposób wychowała prawdziwe monstrum, terroryzujące otoczenie i przekonane, że za sam cudowny fakt istnienia należy jej się wszystko, czego dusza zapragnie. Luiza obserwowała to z pobłażliwym rozbawieniem, w duchu nazywają swoją wnuczkę „dzieckiem Rosemary”. Z dwójki wnucząt, których się na razie doczekała, zdecydowanie wolała syna Tomasza. Oczywiście, zdawała sobie sprawę, że równie urodziwy, czarujący i inteligentny, co sprytny i nieco dwulicowy Lesław jest niezgorszym ladaco i że ma na sumieniu niejeden grzeszek. Mimo to nigdy nie umiała się na niego gniewać i zawsze patrzyła przez palce