później pojawiało się sformułowanie: „Nasz biedny Mateuszek”. Wszyscy zawsze się nad nim litowali. Półsierotka, cudem wyrwany z rąk kostuchy po przedwczesnym przyjściu na świat, mizerny i słabowity, przez pierwsze lata życia zaliczający kolejno każdą z możliwych chorób wieku dziecięcego, nadwrażliwy i zamknięty w sobie, Mateusz Mirski wyrósł na rozpieszczonego i nieodpowiedzialnego maminsynka, którego większość facetów skwitowałaby pogardliwym określeniem „mięczak”. W przeciwieństwie jednak do mężczyzn, przedstawicielki płci pięknej gotowe były owego nieporadnego i wiecznie bujającego głową w chmurach, ale też piekielnie przystojnego Piotrusia Pana nosić na rękach. Oczywiście, każda z nich była też pewna, że usidli go na dłużej, a przy okazji wżeni się w jego rodzinny majątek. Mrzonki te rozwiewały się z reguły błyskawicznie, bo Mateusz niczym srebrny dolar z piosenki Marilyn Monroe krążył z rąk do rąk, kolejnymi opiekującymi się nim kobietami nudząc się w coraz szybszym tempie. Ponieważ jednak nigdy nie obciążał swojego sumienia wyrzutami za żadne przewinienia, wychodząc z założenia, że zawsze to on jest stroną pokrzywdzoną, zostawiał wszystkie swoje ukochane z poczuciem winy, które z reguły wywołują słowa: „Przepraszam, ale nie znalazłem przy tobie tego, czego szukam”, tudzież wspomnieniem swoich smutnych oczu godnych niesłusznie skarconego dalmatyńczyka. Zapytany, czego właściwie szuka, Mateusz z pewnością nie umiałby rzecz jasna wykombinować ani jednej rozsądnej odpowiedzi, ale akurat poruszenie tej oczywistej kwestii jakoś żadnej z jego partnerek nigdy nie wpadło do głowy. W przekonaniu, że strasznie go zwiodły, jego ukochane pielęgnowały w pamięci każdą spędzoną z nim chwilę, czując do niego niezmienny sentyment.
Luiza obserwowała tę wieloodcinkową operę mydlaną z równym zaciekawieniem, co odczuciem politowania – zarówno dla podrywek swojego syna, jak i dla niego samego. Tym bardziej że Mateusz nie zajmował się właściwie niczym innym poza prowadzeniem bujnego życia miłosnego, a już na pewno niczym, czym mógłby zyskać szacunek w jej oczach. Po powrocie z uczelni w Londynie, z której zresztą wyrzucono go ledwie po półtora roku, całe dni przesiadywał głównie przed grami komputerowymi, a wieczorami i nocami włóczył się po kasynach, szulerniach i innych podejrzanych miejscach, często w towarzystwie znajomych, których za sam wygląd należałoby odizolować od reszty społeczeństwa. Z dwojga złego lepiej już było, kiedy akurat był chwilowo zakochany, bo niezależnie od tego, jakby krótko to nie trwało, Luiza miała święty spokój i nie musiała się obawiać, że jej syn znów zostanie przyłapany przez paparazzi w tak pasjonujących okolicznościach jak zraszanie trawnika za pomocą węża, w jaki wyposażony jest od urodzenia każdy chłopiec; przegląd menu spożytego w ostatnich dniach, dokonywany na chodniku przed klubem do kubła na śmieci; czy też próba uwiedzenia, a następnie odbycia aktu miłosnego z Warszawską Syrenką. Co ciekawe, poza nielicznymi wyjątkami, większość tych wybryków nie trafiła nigdy do tabloidów, bo rozsądni fotoreporterzy doskonale wiedzieli, że sprzedanie kompromitujących zdjęć Luizie opłaci im się o wiele bardziej niż przehandlowanie ich biednej jak mysz kościelna prasie brukowej. Pod okiem kolejnych dam swego życia Mateusz zachowywał się w sposób nieco bardziej cywilizowany. Niestety, nawet w tych okresach podejmowane przez Luizę desperackie próby zainteresowania syna jakimkolwiek fachem albo namówienia go na znalezienie sobie jakiegoś hobby spełzały na niczym. Mateusz odporny był na wszelkie podstępy, a fakt, że może żyć na kredyt, spłacany przez mamę, nie dodawał mu motywacji do zmiany stylu życia. Oczywiście, były chwile, kiedy Luiza miała ochotę powiedzieć temu: „stop!”, ale za każdym razem na widok jego smutnych, zagubionych oczu, szybko ją traciła. Tak… Urok Mateusza działał na każdą kobietę, łącznie z jego matką. Nie na tyle jednak mocno, aby choć na moment na serio rozważała pomysł przekazaniu mu firmy. Tym bardziej teraz… O, właśnie… Teraz… Luiza westchnęła ciężko. Co ma zrobić dziś wieczorem? Na podjęcie decyzji zostało jej przecież ledwie kilka godzin…
W dniu swoich sześćdziesiątych urodzin właścicielka firmy „Raj” była tak niespokojna jak wcześniej tylko raz w życiu…
ROZDZIAŁ II
– Gdzie się podziewałeś przez całą noc?
Przez siedem lat małżeństwa Katarzyna Wrotnicka, wiedziona instynktem samozachowawczym tudzież troską o własny układ nerwowy, nauczyła się nie zadawać mężowi wielu pytań. W tym przypadku jednak było ono o tyle uzasadnione, że Jerzemu po raz pierwszy zdarzyło się nie wrócić o zapowiedzianej porze. Choć wiele nocy spędzał poza domem, to zawsze o fakcie tym ją uprzedzał, wymyślając mniej lub bardziej wiarygodnie brzmiące usprawiedliwienia. Katarzyna nigdy dotąd nie sprawdzała, czy wszystkie owe „całonocne narady w firmie”, „pocieszania kumpla, rzuconego przez żonę wydrę dla trenera personalnego” tudzież „złapania gumy”, w wyniku których trzeba było „przenocować w hotelu w środku lasu” mają cokolwiek wspólnego z prawdą. W głębi ducha podejrzewała, że nie, ale wychodziła z założenia, że skoro jej ukochany potrzebuje jakiejś odskoczni od domowej rutyny, to ona nie będzie się kreowała na Ksantypę, która mu takowych zabroni. Wbrew podejrzeniom Luizy Katarzyna wcale nie była zaślepiona na punkcie swojego męża. Już po mniej więcej miesiącu od chwili, kiedy powiedziała mu sakramentalne „tak!” przed obliczem znudzonego księdza, wyraźnie wściekłej matki oraz stu wygłodniałych gości, oczekujących niecierpliwie na wystawną ucztę weselną przygotowaną przez Luizę, Katarzyna zrozumiała, jak wielki popełniła błąd, pozwalając sobie zakochać się w takim bęcwale jak Jerzy. Serce nijak jednak nie chciało współpracować z rozumem. Brak porozumienia między tymi dwoma organami sprawiał, że z jednej strony Katarzyna czuła do męża coś w rodzaju pobłażliwego politowania, a z drugiej – życia sobie bez niego nie wyobrażała. W tej sytuacji pozwoliła, aby jej losem rządziła, jak to sama w duchu nazywała, pragmatyczna iluzja. Mąż miał obowiązek udawać, że kocha ją nad życie, a w zamian ona przymykała oko na każdy jego wybryk, świadczący o tym, że może niekoniecznie jest to prawdą. Teraz jednak poczuła lekki niepokój. Skoro jej ślubny pozwolił sobie na tak rażące lekceważenie, że nie uprzedził jej o planowanym spędzeniu nocy poza domem, nie można już było tego ignorować.
– A co? – zdziwił się Jerzy, zdejmując kurtkę i buty. – Nie dostałaś mojego SMS-a?
Katarzyna pokręciła głową.
– Dziwne. – Odwiesił kurtkę na wieszak, wszedł do pokoju, pocałował żonę w policzek, po czym sięgnął do kieszeni spodni, wyjął telefon i przez chwilę przesuwał palcem po jego ekranie. – O, faktycznie, nie zauważyłem komunikatu, że go nie dostarczono. Bardzo cię przepraszam. Denerwowałaś się?
Jego mina i skwapliwość, z jaką natychmiast wygasił i schował komórkę, upewniły Katarzynę w podejrzeniu, że jej małżonek łże jak najęty.
– Czekałaś na mnie? – Jerzy skierował wzrok na leżące na kanapie poduszkę i koc, które jego żona przeniosła wczorajszego wieczoru z sypialni do salonu. – Dlatego spałaś tutaj?
– Nie. – Katarzyna popatrzyła na niego z politowaniem. – Chciałam obejrzeć jakiś film, ale zasnęłam. Byłam wykończona wczorajszą harówą w firmie. Mama postanowiła zmienić jesienne karty w restauracjach i, jak to ma w zwyczaju, poinformowała wszystkich o tym fakcie dopiero wtedy, kiedy przyszły już nowe dostawy. Nagle okazało się, że wycofujemy z cukierni eklerki, bo są przestarzałe i kojarzą się z poprzednią epoką, ale za to wprowadzamy croissanty z miętą czekoladową. W ostatniej chwili powstrzymałam Franię, żeby nie wywaliła tej mięty za okno, bo gdy otworzyła pierwszą skrzynię, to powiedziała: „Coś tu chyba zgniło, bo capi jak psie gówno i całe porosło zielskiem”.
Frania, a właściwie Franciszka Wyłowyj, zażywna i nieprzebierająca w słowach siedemdziesięciolatka, nadzorowała wypieki w sztandarowej cukierni Mirskiej, czyli w zlokalizowanym w samym sercu warszawskiej Starówki „Raju na Ziemi”. Katarzyna już od co najmniej dobrych dwóch lat próbowała ją wysłać na emeryturę, ale Luiza zawsze stawiała temu veto, twierdząc, że „Frania była z nią od