Andrzej Ziemiański

Cyberpunk Odrodzenie


Скачать книгу

tego głośno. Zadzieranie z szefem zmiany nie miało sensu, ale nie zamierzał podbijać mu bębenka.

      – Przesłać raport? – zapytał, jakby niczego nie usłyszał.

      Teoretycznie zestawienie wchodzących osób należało wysłać tuż przed końcem dyżuru, ale obaj doskonale wiedzieli, że dzisiaj nie wydarzy się już nic więcej. Pytanie pozostało jednak bez odpowiedzi. Meyer odczekał jeszcze chwilę, po czym podniósł wzrok.

      Ramsey stał bez ruchu, gapiąc się wybałuszonymi oczami gdzieś za jego plecy. Przecież tam nic nie było, a duchy nie pojawiają się, przechodząc przez ściany. O co chodzi? Zaraz, zaraz… Tam był przecież ekran pokazujący obraz z wnętrza laboratorium.

      Meyer odwrócił się gwałtownie i również znieruchomiał. Nie wierzył własnym oczom. Jego umysł nie mógł tego zaakceptować.

      Ramsey ocknął się pierwszy. Podniósł komunikator do ust.

      – Ludzie z bronią na punkt wejściowy UNISAC jeden! – wrzasnął. – Ludzie z bronią na punkt…

      Ściany nie przepuszczały dźwięku alarmowych syren w korytarzu. Ich zawodzenie dobiegało wyłącznie z małego głośniczka w komunikatorze.

      – Szefie?…

      – Odetnij budynek! – krzyknął kierownik zmiany. – Odetnij budynek!

      – Tak jest! – Głośnik przekazał okrzyk dowódcy ochrony.

      – Blokada komunikacyjna na wszystkich!

      – Tak jest! Odcinam.

      – Nikt nie ma prawa wyjść!

      Osłupiały Meyer z niedowierzaniem gapił się w ekran. Najbliżej szerokokątnej kamery leżał mężczyzna w antybakteryjnym stroju. Pocisk o wysokiej energii praktycznie odciął mu górną część czaszki, ale twarz pozostała nienaruszona. Trup patrzył na niego jakby z wyrzutem. Jak umierająca sarna na myśliwego. Nie, nie, to niemożliwe. Tuż obok leżała kobieta, którą nie tak dawno wpuścił do środka. Kula eksplodowała wewnątrz klatki piersiowej. Widać było wygięte na zewnątrz żebra. Obok leżało dwóch pracowników laboratorium. Wyciągali ku sobie ręce, jakby chcieli się objąć. Zwłok było znacznie więcej, ale kogoś tam brakowało…

      Drzwi na korytarz otworzyły się gwałtownie i do pomieszczenia ochrony wpadło czterech ludzi ze szturmowymi karabinami. Zdążyli już nawet włożyć i podopinać hełmy. Widząc obraz na ekranie, stanęli jak wryci.

      – Ale masakra… Co tu się stało?!

      – Zaraz będą posiłki. – Ramsey albo zdążył już ochłonąć, albo doskonale udawał. – Wy wchodzicie i zabezpieczacie wejście.

      – Tak jest!

      – I nie posuwać się dalej, bo tam są uzbrojeni mordercy. Macie tylko przejąć kontrolę i zabezpieczyć drzwi! Zrozumiano?

      – Tak jest.

      – Niech nikt nie zgrywa bohatera, nie potrzebuję więcej trupów. Tam jest uzbrojony człowiek, a może nawet kilku. Nie idziecie dalej, nie szukacie żywych. Nie wejdę głębiej, dopóki nie wprowadzę do środka przynajmniej połowy plutonu! A do tego potrzebna mi kontrola nad wejściem!

      – Zrozumiałem. Nasze zadanie to zabezpieczyć drzwi!

      – Właśnie! Ani kroku dalej, bo tam jest uzbrojony…

      – Nie ma – przerwał mu Meyer.

      Powiedział to odruchowo, bo dopiero na dźwięk swojego głosu otrząsnął się i spojrzał na Ramseya.

      Wszyscy wybałuszyli na niego oczy.

      – Chcesz powiedzieć, że tam nie ma mordercy? – zapytał Ramsey.

      Meyer skinął głową.

      – Wypuściłem ją.

      Tahira Ghailani przywykła do tego, że każde drzwi otwierały się przed nią bez zwłoki. Nic dziwnego. Była kapitanem policji. Te jednak, przed którymi właśnie stała, nie chciały się otworzyć. Powód był prosty: Tahira po prostu nie zapukała. Dużo bardziej skomplikowana była przyczyna, dla której tego jeszcze nie zrobiła.

      Przyjechała prosić o przysługę. Mężczyzna, który mógłby ją wyświadczyć, niestety był śmiertelnie chory. Kiedyś służył pod jej rozkazami i udowadniał na każdym kroku, że można myśleć całkowicie niekonwencjonalnie w departamencie stanowiącym niemal synonim od dawna zaskorupiałej, konserwatywnej rutyny. Niestety zachorował na „marsjańską gorączkę” – śmiertelną chorobę rzekomo przywleczoną z kolonii na Marsie. Rzekomo, ponieważ jak tylko opadła pierwsza fala histerii i ktoś wpadł na pomysł, żeby przeprowadzić rzetelne badania, okazało się, że to zwykła ziemska bakteria. No, może nie do końca zwykła. Nazwano ją „superbakterią”, ponieważ okazała się odporna na wszystkie antybiotyki. Być może wydostała się z jakichś wojskowych laboratoriów, ale i to było bardzo wątpliwe. Najprawdopodobniej społeczeństwo stworzyło ją na własne życzenie. Napędzana reklamami mania aseptyki, która sprawiła, że ludzie zaczęli odkażać dosłownie WSZYSTKO, sprawiła, że w końcu pojawił się szczep na WSZYSTKO odporny. I tyle. Bez antybiotyków można było walczyć wyłącznie ze skutkami jej działania. Leki co prawda neutralizowały toksyny produkowane przez superbakterię, ale pociągało to za sobą upiorne skutki uboczne, które stopniowo upośledzały organizm, prowadząc nieuchronnie do śmierci. Ale nie w tym tkwił problem. Natychmiast po zdiagnozowaniu choroby funkcjonariusz Scott został odesłany na rentę. Niestety, ubezpieczenie nie obejmowało kuracji skutecznymi środkami antytoksycznymi. Nie obejmowało eksperymentalnych nierzadko leków, które choć z trudem, ale jednak jakoś sobie radziły ze specyficznymi toksynami. Bogaci kupowali lekarstwa za grube pieniądze albo zamienniki na czarnym rynku, ale policyjna renta na to nie wystarczała. Koledzy z pracy zrobili kilka zrzutek, no ale jak długo można…

      Kapitan Ghailani już kilka razy unosiła dłoń, żeby zapukać do drzwi, lecz za każdym razem ją opuszczała. Różne myśli kłębiły się w jej głowie. Na szczęście ktoś podjął decyzję za nią. Szerokie drewniane skrzydło otworzyło się ze skrzypieniem.

      – Zamierzasz tu sterczeć, żeby uzupełnić zapasy wody w organizmie?

      Rzeczywiście. Siąpił wredny zimny deszcz, właściwie mżawka. Kropelki wody osiadały na jej płaszczu.

      – Shey.

      – Tahira. – Scott odsunął się na bok. – Wejdź.

      Dobre obyczaje nakazywały, żeby wchodząc do cudzego domu, coś pochwalić. Obojętnie co: wystrój, układ pomieszczeń, kolor wykładziny. Wszystko jedno. Ale wnętrze tego domu sprawiało pewien problem. Nie było tu żadnych mebli, żadnych ozdób, nie było nawet wykładziny.

      – Widzę, że lubisz ascetyczny, skandynawski wystrój – powiedziała z wymuszonym uśmiechem.

      On również się uśmiechnął.

      – Styl skandynawski to dla mnie barok.

      Miał jakieś czterdzieści lat i choroba nawet nie za bardzo go postarzyła. Nie pojawiły się ani zmarszczki, ani siwizna. Nie znaczyło to jednak, że choroba nie odcisnęła na nim piętna. Twarz mężczyzny była kredowobiała, przez co jeszcze bardziej uwydatniały się głębokie sińce pod oczami. Trochę przypominał wampira ze starych filmów.

      – Mogę zapytać o zdrowie? – zaryzykowała.

      – Lepiej nie. Usiądziesz?

      W ostatniej chwili powstrzymała się przed pytaniem: „Ale gdzie?”. Rozejrzała się ukradkiem. Chyba miał na myśli kuchnię, bo dopiero tam dostrzegła stół i dwa krzesła. Więcej mebli w mieszkaniu nie było, jeśli nie liczyć materaca w sąsiednim pokoju.

      Weszli