boomu dotcomów. Google miał powstać dopiero w 1998 roku, ale w Dolinie Krzemowej gorączka dotcomów trwała już w najlepsze. Każdego dnia pojawiały się nowe startupy internetowe. W branży technologicznej dosłownie wrzało.
Fundusze VC inwestowały w nowe przedsięwzięcia biznesowe na niespotykaną wcześniej skalę. Tylko w 1999 roku w nowe firmy wpakowano 36 miliardów dolarów, czyli w przybliżeniu dwa razy więcej niż rok wcześniej (choć pewnie warto odnotować, że to raptem połowa tego, ile w nowe startupy zainwestowano w roku 2017)2. Co więcej, w roku 2000 inwestorzy przekazali branży VC ponad 100 miliardów dolarów nowego kapitału. To rekord, do pobicia którego jak na razie nawet nie udało nam się zbliżyć! Tak dla porównania napiszę, że w 2017 roku inwestorzy przekazali funduszom VC 33 miliardy dolarów nowego kapitału.
W okresie bańki spekulacyjnej na dotcomach startupy błyskawicznie trafiały na giełdę. Średnio rzecz ujmując, firmy potrzebowały czterech lat od swego powstania, by zadebiutować na giełdzie, co stanowiło istotne przyspieszenie względem historycznego trendu na poziomie od sześciu i pół do siedmiu lat od powstania do IPO. Dzisiaj ten sam czas często przekracza dziesięć lat. Dlaczego? Będę to jeszcze szczegółowo wyjaśniał.
Na rynkach panowało wtedy generalne szaleństwo. Dziesiątego marca 2000 roku Nasdaq, indeks spółek technologicznych, przebił poziom 5000 punktów3. Co jeszcze ciekawsze, wskaźnik ceny do zysku tych spółek (czyli ich wskaźnik C/Z) wynosił aż 175. Innymi słowy, inwestorzy rynkowi wyceniali jednego dolara dochodu tych spółek na 175 dolarów.
Ogólnie tak to już jest, że inwestorzy wyceniają jednego dolara dochodów dzisiaj według jakiegoś mnożnika większego od jeden, bo cena akcji spółki ma z założenia odzwierciedlać wartość bieżącą przyszłych skumulowanych przepływów pieniężnych, jakie ta spółka wygeneruje, ale poziom 175 to zdecydowanie historyczna anomalia. Tak dla porównania napiszę, że obecnie wskaźnik C/Z spółek ujętych w indeksie Nasdaq nie osiąga nawet poziomu 20, co jest mniej więcej zgodne z trendem historycznym4.
W tamtych latach powszechnie oczekiwano, że Cisco zostanie pierwszą firmą w historii, której wycena rynkowa osiągnie pułap jednego biliona dolarów. W marcu 2000 roku kapitalizacja rynkowa Cisco osiągnęła szczytowy poziom 555 miliardów dolarów, a dzisiaj utrzymuje się na poziomie około 200 miliardów dolarów5. Na początku 2018 roku pierwszą w historii spółką o wartości rynkowej jednego biliona dolarów został Amazon, choć długo to nie trwało. W chwili pisania tego tekstu wartość rynkowa tej spółki wynosi około 800 miliardów dolarów (ciekawostka: w marcu 2000 roku kapitalizacja rynkowa Amazona sięgała ledwie 30 miliardów dolarów).
Co może pójść nie tak?
W 2000 roku wszyscy byli opętani gorączką dotcomów. Co tu się mogło nie udać? Okazało się, że całkiem sporo.
Indeks Nasdaq osiągnął szczyt w marcu 2000 roku, a potem zaczął niebezpiecznie pikować6. W sierpniu 2002 roku osiągnął dołek na poziomie zaledwie 1300 punktów. Po fakcie pojawiło się oczywiście wiele teorii mających wyjaśniać, co było impulsem do tych spadków. Wielu analityków rynku wskazuje na działania Systemu Rezerwy Federalnej, który na początku 2000 roku przystąpił do zdecydowanego zacieśniania polityki monetarnej poprzez podnoszenie stóp procentowych. Miało to stawiać pod znakiem zapytania słuszność zadłużania się jako podstawowego instrumentu finansowania stosowanego przez liczne firmy z branży infrastruktury IT. Bez względu na konkretną przyczynę rzeczony indeks w czasie mniej więcej dwóch i pół roku stracił 80 procent swej wartości, spółki technologiczne zwolniły rekordową liczbę pracowników, fundusze VC przestały lokować pieniądze w nowe spółki, a te nieliczne firmy, które generowały wystarczająco duże przepływy finansowe, żeby nie zbankrutować, koncentrowały się wyłącznie na przetrwaniu.
Prawdopodobnie właśnie dlatego nie kojarzysz większości firm, o których wspomniałem wcześniej. Właśnie w takich okolicznościach przyszło mi zaczynać karierę zawodową.
W 1993 roku ukończyłem Stanford University, a w 1996 roku byłem już absolwentem Stanford Law School. Przez cały ten czas znajdowałem się zatem w samym centrum boomu spółek technologicznych, a mimo to w zasadzie w ogóle nie wiedziałem o wszystkim tym, co działo się wokół mnie. Ukończywszy prawo, porzuciłem Dolinę Krzemową i wróciłem na rok do rodzinnego Houston w Teksasie, by zatrudnić się tam jako asystent w Sądzie Apelacyjnym Okręgu Piątego. Bardzo dużo się tam nauczyłem i bardzo fajnie spędziłem rok, ale dla dalszego przebiegu mojej kariery doświadczenie to okazało się zupełnie bezwartościowe.
Wróciłem do Doliny Krzemowej i zatrudniłem się w Lehman Brothers. Tak, to ten sam bank inwestycyjny, który później padł ofiarą globalnego kryzysu finansowego i zbankrutował we wrześniu 2008 roku. Byłem tam szeregowym pracownikiem, a oprócz tego miałem pomagać firmom z branży nauk biologiczno-przyrodniczych w pozyskiwaniu finansowania, wchodzeniu na giełdę i znajdowaniu chętnych na to, by te firmy przejąć. To wszystko całkiem szlachetne zajęcia, ale w praktyce wyglądało to tak, że pomimo szalejącej hossy na rynku spółek technologicznych z Doliny Krzemowej inwestorzy jakoś nieszczególnie interesowali się firmami z branży biologiczno-przyrodniczej.
Na moje szczęście jeden z moich przyjaciół zatrudnił się właśnie w Credit Suisse First Boston, malutkim banku inwestycyjnym, który ściągnął wcześniej Franka Quattrone, by ten rozbudował tamtejszy oddział bankowości inwestycyjnej dotyczącej spółek technologicznych. W tym obszarze bankowości inwestycyjnej Frank jest żywą legendą. Karierę zaczynał w Morgan Stanley, gdzie organizował pierwsze emisje publiczne dla takich spółek jak Apple czy Cisco, doradzał też przy wielu sztandarowych fuzjach i przejęciach. Do dziś pozostaje jedną z najlepiej rozpoznawanych postaci w sektorze technologicznym. W marcu 2008 roku założył Qatalyst, wiodącą firmę doradczą specjalizującą się w fuzjach i przejęciach.
Wtedy ja też zatrudniłem się w Credit Suisse First Boston i dałem się ponieść wielkiej fali narastającej bańki spekulacyjnej spółek technologicznych. Po kilku latach tej pracy, w przededniu debiutu E.piphany, jeden z dyrektorów marketingu tej firmy, z którym współpracowałem podczas przygotowań do IPO, powiedział mi, że z E.piphany odchodzi, by przejść do nowo powstałego startupu LoudCloud. Jednym z jego współzałożycieli był Marc Andreessen, znany już i szanowany założyciel firmy Netscape. LoudCloud w założeniu miało być firmą świadczącą usługi obliczeniowe (coś na kształt tego, co dzisiaj oferuje Amazon Web Services). W gronie założycieli LoudCloud znajdował się również Ben Horowitz.
To była jesień 1999 roku, szaleństwo dotcomów trwało w najlepsze. Wreszcie dostrzegłem to wszystko, co się wokół mnie działo, i zapragnąłem zostać częścią tego wszystkiego. Gdy znajomy z E.piphany zaproponował mi spotkanie z Markiem Andreessenem i Benem Horowitzem, żebym mógł sam zerknąć na ich najnowszy projekt, nie mogłem tego przegapić. Moja żona była wówczas w piątym miesiącu ciąży z naszym pierwszym dzieckiem i właśnie miała finalizować zakup naszego pierwszego wspólnego domu. Ona zapatrywała się na to zupełnie inaczej. Szczerze powiedziawszy, miała mocne argumenty. Po co rezygnować ze znakomitej pracy w Credit Suisse First Boston, gdzie wszystko świetnie się kręciło i gdzie miałem realne szanse na sukces finansowy i zawodowy? Po co zatrudniać się w startupie, w którym zarabiałbym jakieś grosze i dostałbym opcje na akcje, które być może w przyszłości będą coś warte? Ostatecznie dała mi zielone światło, choć nadal nie była przekonana, że jest to słuszna decyzja.
Rozmowy kwalifikacyjnej z Markiem nie zapomnę do śmierci. Co prawda nigdy wcześniej osobiście go nie poznałem, ale – jak każdy w tamtej branży – znałem jego dokonania