Studia, warto wiedzieć, że te „osoby prywatne” zamieszkujące na pierwszym piętrze willi, których problem rozwiązałyby mieszkania zastępcze, były oczywiście rodzinami filmowców. Oni sami zresztą również tam mieszkali, po pracy stając się „osobami prywatnymi”, które chciały dostać prawdziwe mieszkania – i to im się udało.
Kiedy Zdzisław Lachur tworzył Studio Eksperymentalne, po drugiej stronie oceanu, w Stanach Zjednoczonych, ojczyźnie animacji, trwała walka o przetrwanie mniejszych i większych wytwórni. Do tej pory filmy animowane wyświetlano w kinach, teraz głównym graczem powoli stawała się telewizja, która, owszem, nie grymasiła, poza tym potrzebowała o wiele więcej filmów, ale też płaciła tylko ułamek tego co branża kinowa.
Gdy na polskie ekrany miał wyjechać (choć ostatecznie został na półce) dzielny, lecz czarno-biały i jednak przaśny traktor A1, na ekrany kin amerykańskich wpadali co chwila nowi bohaterowie. Jedni znikali po kilku filmach, inni zostawali na lata, i nie były to wyłącznie postacie zwierzaków. W długim metrażu panował Disney, ale w krótszych formach miał olbrzymią konkurencję, która wysoko stawiała poprzeczkę. Część animatorów opuściła wytwórnię Disneya po wielkim strajku w 1941 roku i założyła UPA – United Productions of America, dla której, jak czytamy w Sztuce animacji pod redakcją Jerry’ego Becka, tworzenie kreskówek było formą sztuki nowoczesnej. Twórcy eksperymentowali z rysunkiem: zamiast chmur i drzew wstawiali zygzaki sugerujące chmury i drzewa, a zamiast odwzorowania świata zaproponowali jego karykaturę. Ich najpopularniejszy bohater – pan Magoo – stał się zaś znany dzięki zrzędliwo-błyskotliwym kwestiom wypowiadanym przez aktora Jima Backusa.
Pierwszy odcinek serii powstał w 1949 roku. W kilkuminutowych filmikach pan Magoo, malutki, stetryczały staruszek, który miał wszystkim wszystko za złe, wciąż wpadał w kłopoty, zrzędząc przy tym niemiłosiernie. Właściwie był zaprzeczeniem typowego bohatera animacji: stary maruda, nudziarz, ale urok tych kreskówek, ich humor i głos głównego bohatera, wciąż do siebie mówiącego, a właściwie pomrukującego, spowodowały, że został na dłużej.
Pan Magoo poleciał dostał nawet Oscara – to prosta historyjka, lecz i tak o wieki świetlne wyprzedzająca animację socjalistyczną, zabawna i, jak się wydaje, nakręcona na całkowitym luzie. Oto pan Magoo wyrusza do kina obejrzeć nowy film, ale jak zwykle wszystko pomyliwszy z powodu słabego wzroku, zamiast do kina trafia na pokład samolotu. Maszyna startuje, a Magoo jest przekonany, że film się właśnie rozpoczął: jego scenerią jest pokład, a bohaterami obsługa i pasażerowie. W pewnym momencie zauważa obok siebie porzuconą teczkę. Chcąc ją oddać właścicielowi, wychodzi przez drzwi awaryjne i spaceruje po skrzydle, podziwiając widoki. Nieświadomy, że jest w powietrzu, zagląda z drugiej strony przez okienka, wywołując panikę pasażerów i pilotów. W końcu wraca na pokład i oddaje walizeczkę – zawierającą skradzione z banku pieniądze – podejrzanemu, który akurat jest przesłuchiwany przez policjanta i zapewnia, że w życiu nie widział żadnej walizki. Pan Magoo oddala się spokojnie do domu, nie mając pojęcia, że pomógł w ujęciu przestępcy. Na odchodnym chwali stewardesę za obsługę kina, choć przyznaje, że jest rozczarowany, bo w programie nie było kreskówki przed głównym filmem.
Animacji takich jak ta (choć nie tak dobrych) kręciło się wtedy w Stanach na pęczki. Disney, dziś – legenda, dokonywał wówczas cudów, by utrzymać się na powierzchni i nie zostać zjedzonym przez innych graczy na rynku, a kilka razy był naprawdę bliski bankructwa. Los polskiego Studia z Bielska także często wisiał na włosku – niektórzy z jego założycieli zaczęli się przyzwyczajać do kryzysu jako sytuacji raczej normalnej. Kiedy więc nadszedł kolejny, nikt się właściwie nie zdziwił.
Oto Spółdzielnia Pracy z Chorzowa, która wzięła ich pod swoje skrzydła, już jawnie się rozmyśliła: do Bielska przyszło pismo informujące filmowców, że spółdzielcy chcą rozwiązać Studio. Co robić? Ratunkiem jak zwykle było znalezienie jakiegoś innego sponsora, najlepiej na stałe, ale by to się udało, musieli mieć asa w rękawie. Film, którym mogliby się pochwalić, i to film już gotowy, a nie dopiero w planach, bo spółdzielcy nie zamierzali dawać im czasu na zrobienie hitu.
Tymczasem nic nie zapowiadało sukcesu. Zdzisław Lachur podobnie jak wcześniej bardzo liczył na to, że spodobają się dwa filmy, które sam wyreżyserował. Wspólny dom był opowieścią o zabawkach, które budują sobie domek, ale przeszkadza im pajacyk lekkoduch. Mimo przeszkód zabawki kończą budowlę, a pajacyk, zachwycony wspólnym dziełem, przechodzi wewnętrzną przemianę, stając się posłuszny i gotowy do pracy w kolektywie. Animacja O Heniu leniu, wspomniana przez dziennikarkę „Trybuny Robotniczej”, jest opowieścią o chłopczyku, któremu nie chce się uczyć, więc ptaszki zabierają mu tornister z książkami. Dostaje go z powrotem, gdy przestaje być leniem i postanawia zająć się nauką.
Oba filmy nie zachwyciły. Recenzenci w Łodzi nie byli przekonani ani do jednej, ani do drugiej animacji. Niby zawierały to, co potrzebne – morał dla dzieci skryty pod płaszczykiem zabawy, ale coś w nich nie grało.
Ich samozwańczy szef, który osobiście był odpowiedzialny za oba projekty, doskonale zdawał sobie sprawę, że Studio znowu stoi nad przepaścią i tylko chwila dzieli je od likwidacji. A że zawsze uznawał, że najlepszą obroną jest atak, taką właśnie taktykę zastosował.
Rozpoczął od wysyłania pism, w których winę za niezakwalifikowanie filmów do rozpowszechniania starał się przypisać ludziom z zewnątrz – autorom scenariuszy, które zostały przysłane z Filmu Polskiego w Łodzi, a nawet znakomitemu grafikowi i ilustratorowi Janowi Marcinowi Szancerowi. Uderzenie w Film Polski mogło się okazać samobójcze – w końcu była to jedyna instytucja, która w przeszłości wspomogła Studio finansowo, a teraz mogła je przygarnąć. W dodatku Lachur używał argumentów, które nie znajdowały pokrycia w rzeczywistości (wbrew temu, co pisał, bardzo często się zdarzało, że scenarzystą i reżyserem były różne osoby), i nie zamierzał kryć irytacji:
Opóźnienie produkcji filmu Wspólny dom było tylko po części naszą winą. Zespół nie przyłożył się energicznie do przygotowań. Na przykład konsultant Szancer ani razu nie był w Bielsku mimo zapowiedzi. Scenariusze następnych dwóch filmów zostały nam dostarczone przez generalnego dyrektora.
Pomijając to, że jeden okazał się bardzo słabą historyjką (Henio lenio), […] po raz pierwszy chyba w historii kinematografii scenariusze nie były dziełem reżyserów. Można sobie wyobrazić trudności, jakie spowodowała produkcja tych filmów. Trudności te trzeba było pokonać i je pokonaliśmy, mimo że po raz pierwszy pracowaliśmy w dwóch grupach producenckich na wzór produkcji filmów w Związku Radzieckim.
Lachur, znany wszystkim dzieciom z okolicy Studia jako miły pan, który rozdaje zabawki i cukierki, w gabinetach sekretarzy partyjnych walczył jak lew. A kiedy jeden z urzędników stwierdził, że skoro zespół nie ma nic do roboty, to niech się szkoli i doskonali – szef Studia całkiem nieartystycznie i niepartyjnie wpadł we wściekłość.
Lokalni towarzysze nie chcieli dać pieniędzy, Lachur postanowił więc uderzyć w wyższe tony. Powołał się na wszechwładnego, siejącego postrach Jakuba Bermana i jego słowa, licząc zapewne, że samo to spowoduje lepszą ocenę filmów. Berman był wtedy, obok Bolesława Bieruta i Hilarego Minca, jednym z trzech najważniejszych ludzi w Polsce, a w dodatku nadzorował Ministerstwo Bezpieczeństwa Publicznego i kierował aparatem represji. Najwidoczniej Lachur uznał, że jeśli będzie miał takie plecy, nikt mu się nie sprzeciwi. W swoje pismo wplótł więc cytat z przemówienia Bermana, sugerując, że mówił on o wytwórni i filmach animowanych, a tak oczywiście nie było: „Pokażcie wielkość naszych czasów