John Flanagan

Drużyna 8. Powrót Temudżeinów


Скачать книгу

do oceniania na oko kątów i odległości. Celowniki znacznie uproszczą im to zadanie. – Podaj mi, proszę, bełt, Ingvarze – powiedział cicho. Zaczekał, aż jego towarzysz umieści jeden z ciężkich bełtów w wycięciu na wierzchu kuszy i przesunie go do tyłu tak, że płytkie wcięcie w osadzie będzie się opierać na grubej cięciwie. Hal przez kilka sekund przyglądał się najbliższemu celowi. – Chyba jest ciut dalej niż pięćdziesiąt kroków? – zapytał.

      Damien skinął głową, ukrywając uśmiech. Polecił swojemu człowiekowi, żeby nie odmierzał odległości szczególnie starannie. Ciekawiło go, jak dobry jest ten młody skandyjski dowódca.

      – Nie postarałeś się, Willis – zwrócił się do łucznika, który rozstawiał cele.

      Willis uśmiechnął się szeroko.

      – Przepraszam, szefie – odparł bez cienia skruchy w głosie.

      Hal przyglądał im się przez kilka sekund. Wiedział, o co tu chodziło. Kiedy próbuje się zademonstrować wojownikowi nową broń lub technikę, ten zawsze robi wszystko, żeby ci się to nie udało. Taki styl postępowania należał do standardowych zachowań.

      Specjalnie się tym nie przejął. Podszedł bliżej do zadymiarza, pochylił się i wsparł ramieniem o kolbę. Potem, pozornie niedbale, przesunął broń, aż muszka przedniego celownika znalazła się na wysokości celu, obrócił korbę regulującą wysokość, żeby V na tylnym celowniku znajdowało się odrobinę powyżej celu, a muszka przedniego celownika znajdowała się w samym środku tego V, i niemal obojętnie nacisnął spust.

      TRZASK!

      Otaczający go łucznicy drgnęli z powodu gwałtownego dźwięku towarzyszącego spuszczonej cięciwie. Bełt śmignął z palisady i trafił pierwszy cel w miejscu, gdzie zwężenie miało udawać coś w rodzaju głowy. Siła uderzenia roztrzaskała drewno, a cała tarcza przekoziołkowała w śniegu i zatrzymała się niemal trzy metry dalej.

      – Na paznokcie Orloga! – wymamrotał Damien. To było lokalne przekleństwo, ale przez ten czas spędzony na północy bardzo je polubił. – To jest naprawdę niebezpieczne!

      – Odrobinkę – zgodził się z nim Hal i skinął głową na Ingvara, żeby załadował nowy bełt. Tym razem wybrał drugi z kolei cel. Ocenił, że znajduje się on trochę bliżej niż zapowiadane sto kroków, więc wycelował w podstawę tarczy w kształcie ludzkiej sylwetki. Strzałowi znowu towarzyszył potężny trzask, a w powietrzu śmignął kolejny bełt. Ten rąbnął w sam środek celu, rozsypując na wszystkie strony drzazgi i rozszczepiając tarczę na połowy, które złożyły się pod własnym ciężarem.

      Trzeci strzał, do najdalszego celu, poszedł trochę w bok i zahaczył drewnianą tarczę tylko z jednej strony. Znowu poleciały drzazgi, a cel zaczął się szybko obracać pod wpływem energii uderzenia. Z boku pozostała wybita ogromna dziura.

      Hal odsunął się od broni i popatrzył na łuczników. Po pierwszym strzale nie odzywali się, ale mógł dostrzec, że są pod wrażeniem siły i precyzji wielkiej kuszy.

      – Macie ochotę spróbować? – zapytał cicho, a oni natychmiast się ożywili. Każdy chciał postrzelać z tej niszczycielskiej nowej broni.

      Damien uciszył ich niemal natychmiast.

      – Ja będę pierwszy – oznajmił. Spojrzał z ukosa na Hala i uśmiechnął się. – Po to jest się dowódcą, żeby czasem wykorzystać swoją pozycję.

      Hal gestem zaprosił łucznika, by zajął miejsce za kuszą, którą Ingvar załadował dla niego. Obserwował, jak Damien ustawił oba celowniki na cel w odległości pięćdziesięciu kroków. Nie było konieczności mówić mu, co ma robić, ale mimo to Hal mógł udzielić dodatkowej rady.

      – Nie szarp spustu. Naciśnij go – podpowiedział.

      Pochylony nad celownikiem Damien skinął głową, nie odrywając wzroku od tarczy. Jego strzał wbił się w cel leżący na boku w śniegu, tam gdzie wcześniej upadł.

      Łucznik odsunął się, skinął głową na jednego ze swoich ludzi, by zajął jego miejsce, a potem spojrzał prosto na Hala.

      – Niesamowite – oznajmił. – Takie coś naprawdę wstrząśnie tymi jeźdźcami, jeśli znowu spróbują szczęścia.

      – Chciałbym ci pokazać coś jeszcze – powiedział Hal. – Tylko zaczekajmy, aż twoi ludzie oddadzą kilka strzałów.

      Wszyscy łucznicy chcieli spróbować nowej broni, ale Damien potrząsnął głową. Wybrał trzech z nich, którzy mieli ćwiczyć strzelanie z zadymiarza, a potem obsługiwać obie kusze. Pozostali narzekali, lecz przyjęli decyzję stosunkowo pogodnie, zwłaszcza gdy dowódca przypomniał im:

      – Jeśli wszyscy będziecie strzelać, za chwilę zabraknie nam bełtów.

      Musieli przyznać mu rację.

      Kiedy każdy z trzech wybranych łuczników wystrzelił trzy razy, Hal sięgnął do worka i zademonstrował zebranym inny pocisk. Ten zamiast ostrza z metalu miał na czubku pękatą glinianą głowicę. Gdy Damien przyjrzał mu się uważniej, zobaczył wystający ze środka sznurek.

      – To coś nowego – poinformował Hal zgromadzonych. – Nie używamy tego na naszym okręcie, ponieważ byłoby zbyt niebezpieczne, ale na stałym lądzie, tak jak tutaj, powinno się dobrze sprawdzić. Ma za zadanie zasiać panikę wśród atakujących, szczególnie jeśli mają konie.

      Wskazał glinianą głowicę.

      – To zbiornik, w którym znajduje się mieszanina oleju i smoły – wyjaśnił. – Tutaj widzicie lont. – Wskazał postrzępiony sznurek wychodzący ze środka. – Należy wycelować, podpalić lont i wypuścić pocisk. Kiedy uderzy o ziemię, o skałę lub o tarczę jeźdźca, roztrzaska się, rozlewając lepki olej ze smołą, który zajmie się ogniem od lontu i sprawi, że nagle wybuchną płomienie – Hal umilkł na chwilę. – Słyszałem z pewnego źródła, że konie tego nie lubią.

      Kilku łuczników mruknęło potwierdzająco. Damien uśmiechnął się złowrogo.

      – Chyba też bym czegoś takiego nie lubił – przyznał. – Zobaczmy, jak to działa w praktyce.

      Hal ostrożnie wyciągnął korek ze zbiorniczka w pocisku i upewnił się, że jest pełen łatwopalnego oleju ze smołą, a lont mocno w nim siedzi.

      – Jest trochę cięższy od standardowego żelaznego bełtu – wyjaśnił. – Dlatego musicie celować trochę wyżej. Za to nie trzeba być aż tak precyzyjnym, ponieważ kiedy zbiornik się rozbije, płomienie obejmą większy obszar.

      Zaczekał, aż Ingvar przechyli zadymiarza i umieści nowy pocisk w płytkim korytku, obracając go w taki sposób, by lont znalazł się na górze. Hal rozejrzał się po dolinie i wskazał skalny występ na północno-zachodnim zboczu.

      – Ta czarna skała doskonale się nada – uznał. Przykucnął za zadymiarzem i ustawił go, celując odrobinę powyżej wybranego punktu, żeby wziąć poprawkę na cięższy pocisk i dodatkowy opór powietrza, jakiemu będzie poddany pękaty gliniany zbiorniczek. Ingvar wyjął płonące polano z kosza. Rozpalili ogień wcześnie rano, a potem podsycali, by zapewnić ciepło strażnikom na murze. Zanim jednak zdążył zapalić lont, Hal podniósł rękę, żeby go powstrzymać.

      – Chwileczkę, Ingvarze – poprosił i odwrócił się do łuczników czekających w napięciu w półokręgu. – Powinienem wam powiedzieć o jednej rzeczy – uprzedził. – Testowaliśmy to urządzenie zimą i stwierdziliśmy, że strzał wychodzi średnio trzy razy na pięć. Może się zdarzyć, że lont nie zdoła podpalić oleju i smoły albo zgaśnie pod wpływem podmuchu powietrza. Dlatego nie zdziwcie się, jeśli nie za każdym razem się powiedzie.

      Skinął głową na Ingvara, a potężny młodzieniec podszedł, żeby podpalić