kiedy gliniana głowica eksplodowała, rozlewając swoją zawartość. Po jakiejś sekundzie olej i smoła zapaliły się z głośnym szumem, a w powietrze wystrzeliły płomienie, którym towarzyszyły kłęby czarnego, gryzącego dymu.
Zgromadzeni łucznicy ponownie wyrazili podziw dla skuteczności nowej broni.
– Kto to wymyślił? – zapytał jeden z nich.
Hal milczał, ale Ingvar z dumą szturchnął go łokciem, aż młody skirl omal nie spadł z przejścia.
– To on – oznajmił Ingvar. – On ma mnóstwo dobrych pomysłów.
Hal machnął skromnie ręką, gdy pozostali stłoczyli się, żeby mu pogratulować. Byli tu sami doświadczeni wojownicy i potrafili docenić kogoś, kto umiał wymyślić skuteczniejszy sposób walki z wrogiem.
– Wyobraźcie sobie, co się stanie, gdy taki pocisk wybuchnie wśród jadących blisko siebie jeźdźców – odezwał się Damien. – Ich konie będą wierzgać jeszcze przez połowę drogi powrotnej na stepy.
Jeden z młodszych łuczników podszedł bliżej i przyjrzał się uważnie zadymiarzowi, przesuwając dłonią po gładkim drewnie i metalu.
– Prawie chciałbym, żeby spróbowali nas zaatakować – oznajmił. – Tylko po to, żeby zobaczyć, jak bardzo ich to przerazi.
Starsi żołnierze potrząsnęli głowami, słysząc słowa entuzjastycznego młodzika.
– Uważaj, Simonie – przestrzegł jeden z nich. – Możesz dostać to, o co prosisz.
Lydia przemykała się nadal pomiędzy drzewami. Dolina stawała się coraz szersza, a jej dno coraz równiejsze. Dziewczyna trzymała się strefy porośniętej drzewami, ale cały czas była blisko otwartej przestrzeni.
Od czasu do czasu widziała dowody świadczące o tym, że jeźdźcy ze wschodu zapuszczali się w tę okolicę. Zazwyczaj miały one postać końskiego nawozu pozostawionego na śniegu. Lydia wyszła spomiędzy drzew, podeszła do takiej kupy i przykucnęła, żeby rozgarnąć ją patykiem. Nawóz był przemarznięty i praktycznie suchy w środku. Najwyraźniej leżał tutaj od wielu dni.
Kiedy rozgarnęła odchody patykiem, ostry zapach wypełnił jej nozdrza. Podniosła się, żeby rozejrzeć się po okolicy.
Nie było widać żadnych śladów konia, który pozostawił odchody, ani też jego jeźdźca, ale Lydii nie dziwiło to w najmniejszym stopniu. Trudno, żeby jeździec siedział tutaj od kilku dni. Kiedy szła dalej, ukryta pomiędzy drzewami, widziała coraz więcej ciemnych stosików. Część z nich była lekko przyprószona śniegiem. Większość musiała pochodzić co najmniej sprzed kilku dni, ale zauważyła ze dwie jeszcze wilgotne. Poza tym na śniegu widać było ślady kopyt. Kiedy przyjrzała im się uważniej, doszła do wniosku, że zostawiły je nieduże, niepodkute konie.
Z ciekawością oglądała te ślady. Nigdy wcześniej nie zetknęła się z Temudżeinami, ale Thorn przekazał jej wszystko, co o nich wiedział.
– Nie próbuj nawet ryzykować – uprzedził. – To bezwzględni wojownicy i wyborowi łucznicy. Rodzą się na końskim grzbiecie, a następnego dnia po urodzeniu dostają do ręki łuk.
– Czy są tak dobrzy jak aralueńscy łucznicy? – zapytała.
Thorn wydął wargi z namysłem.
– Nie tak dobrzy jak zwiadowcy, tacy jak Gilan – odpowiedział. – Ale w zasadzie dorównują pozostałym Aralueńczykom. Każdy oddział konnicy ma przydzielonego strzelca wyborowego, który góruje nad pozostałymi przeszkoleniem. Jest wybierany na podstawie ponadprzeciętnego talentu i dobrego oka, a jego zadaniem w czasie bitwy jest wypatrywać wrogich dowódców i strzelać do nich.
Lydia zmarszczyła nos.
– To urocze.
Thorn wyciągnął lewą rękę i mocno ścisnął jej nadgarstek.
– Postaraj się nie ryzykować – polecił. – To chyba najgroźniejsi wrogowie, z jakimi mogłabyś mieć do czynienia.
Mówił całkowicie poważnie, więc dziewczyna skinęła głową.
– Czy są dobrymi tropicielami?
Thorn ponownie zastanowił się nad odpowiedzią.
– Nie tak dobrymi jak ty – odparł. – Ale mają w tym wprawę. Dlatego…
– Postaraj się nie ryzykować – dokończyła za niego Lydia.
Starszy wojownik zaczerpnął oddech, żeby odpowiedzieć, ale Lydia poklepała go uspokajająco po przedramieniu.
– Dziękuję, Thornie. Wiem już, czego się spodziewać – zapewniła.
Przyglądał jej się przez kilka sekund, ale doszedł do wniosku, że mówiła serio, więc skinął głową z satysfakcją.
– Pamiętaj o tym – przykazał szorstko. Był bardzo przywiązany do tej dziewczyny, którą kilka lat temu uratowali z tonącego skifu. Drużyna Czapli polegała na jej umiejętnościach tropicielki i zwiadowczyni, a także bezwzględnej celności, z jaką wypuszczała strzałki ze swojego atlatlu.
Lydia, przykucnięta teraz w śniegu na otwartej przestrzeni w dolinie, zamarła, ponieważ usłyszała przytłumiony dźwięk.
Brzmiał metalicznie – ciche pobrzękiwanie dobiegało z północy, mimo że lekki wiatr wiał od południa. To oznaczało, że ktokolwiek był źródłem tego dźwięku, musiał się znajdować blisko, a ona pozostawała całkowicie odsłonięta. Pochylona podbiegła pod osłonę drzew, rzucając niespokojne spojrzenia w dolinę, by sprawdzić, skąd wzięło się to pobrzękiwanie.
Potrzebowała chwili, żeby je zidentyfikować – taki dźwięk mogły wydawać metalowe elementy końskiej uprzęży – ogłowia lub sprzączki na pasach podtrzymujących strzemiona. Zdążyła wpaść w cień drzew, zanim zbliżający się z północy jeździec znalazł się w polu widzenia. Lydia przysunęła się do drugiego rzędu sosen i położyła na brzuchu, wczołgując się po śniegu za gruby pień.
Potem czekała z sercem podchodzącym do gardła.
Przez kilka sekund nie widziała nic. Potem jej wzrok przykuł ruch na odległym o czterdzieści metrów zakręcie. Wyłonił się zza niego ciemny konik, trzymający się pod drzewami po stronie przeciwnej do tej, gdzie ukrywała się Lydia. Jeździec był ubrany w strój ze skóry i futra. Nad jego prawym ramieniem wystawał czubek łuku refleksyjnego, a na prawym biodrze miał kołczan pełny strzał.
Lydia nadal leżała bez ruchu, ledwie odważając się oddychać. Mężczyzna podjechał bliżej. Pod stożkowatą futrzaną czapką widać było jego oczy – rozglądał się bacznie wkoło, obserwując dolinę i drzewa po bokach. Kiedy jego wzrok przesunął się po dziewczynie, była praktycznie przeświadczona, że musiał ją zauważyć. Mimo to leżała bez ruchu, chociaż wszystkie włókna nerwowe żądały, by poderwała się do ucieczki.
Powiedziała sobie, że to najgorsze, co mogłaby zrobić. Więc dlaczego zawsze miała na to ochotę?
Podejrzewała, że tak działa naturalny instynkt walki lub ucieczki, któremu zaprzeczały lata jej treningu i doświadczenia. Ten sam instynkt sprawiał, że głuszec lub inny nieduży ptak łowny zrywał się z ukrycia – zazwyczaj z fatalnym dla siebie skutkiem.
Szczęk uprzęży stał się teraz głośniejszy; Lydia słyszała także miękki stukot końskich kopyt na śniegu oraz skrzypienie skórzanego siodła, przesuwającego