pierwsze promienie zaczęły rozjaśniać niebo, usłyszeli zbliżającego się nieprzyjaciela.
Był to hurgot przypominający przytłumiony grzmot burzy – odgłos setek niepodkutych kopyt na stwardniałej i ubitej ziemi.
Jechali podzieleni na ałumy, w dwóch kolumnach. W sumie były to trzy oddziały liczące po sześćdziesięciu jeźdźców.
– Jest ich tu prawie dwustu – powiedział Damien do Thorna. Ponieważ Hal i Stig obsługiwali dwie ogromne kusze, jednoręki wilk morski dowodził Czaplami na palisadzie. – Nie aż tylu, ilu się spodziewaliśmy.
– Zawsze dobrze jest przeszacować siły wroga – rzekł Thorn. – W ten sposób nigdy nie spotka nas rozczarowanie. Ale wydaje mi się, że to jeszcze nie wszyscy.
Kiedy ostatni jeźdźcy z trzech ałumów minęli zakręt, obrońcy zobaczyli mniejszą grupę piętnastu czy dwudziestu Temudżeinów jadących na trzech wozach. Przewożony ładunek wyglądał jak długie drewniane belki.
– Drabiny – poinformował Damien. Wszyscy dowódcy garnizonów byli dokładnie zapoznawani z taktyką wykorzystywaną przez Temudżeinów podczas ataku.
Thorn uniósł brew.
– Nie używają żadnego tarana? – zainteresował się.
Damien pokręcił głową.
– Mają lekkie konie kawaleryjskie, które nie sprawdzają się jako zwierzęta pociągowe. Nie poradziłyby sobie z ciężkimi machinami oblężniczymi, a jeźdźcy uważają, że taka fizyczna praca jest poniżej ich godności. Spróbują wspiąć się na mury, ale najpierw będą nas chcieli trochę zmiękczyć.
Trzy ałumy zmieniły wcześniejszą formację – teraz każdy z nich tworzył dwa rzędy szerokie na trzydziestu konnych. W wąskiej dolinie Temudżeini ustawili się w szyku schodkowym w taki sposób, że każdy oddział częściowo zachodził za poprzedni, żeby zapełnić całą dostępną przestrzeń.
Czwarta grupa podprowadziła wozy bliżej i zatrzymała je tuż za czekającymi ałumami. Damien odwrócił się do Lydii, która stała w odległości kilku metrów i obserwowała te przygotowania z ciekawością.
– Wypatruj ich strzelców wyborowych – polecił. – Mają czerwone dystynkcje na ramieniu i zazwyczaj trzymają się za ostatnim szeregiem.
Lydia skinęła głową i przymrużyła oczy, wypatrując tych najlepszych łuczników, których zadaniem było zestrzelenie wrogiego dowódcy. Na razie nie zauważyła żadnego z nich. Usłyszała wykrzyczany rozkaz i zobaczyła poruszenie w oddziale na lewym skrzydle. Sześćdziesiąt strzał zostało wyciągniętych z kołczanów i nałożonych na cięciwy. Na kolejny wykrzyczany rozkaz łuki uniosły się. Napinaniu cięciwy towarzyszyły skrzypiące dźwięki. Nie było oddzielnej komendy zezwalającej na oddanie strzału – każdy łucznik robił to we własnym tempie, gdy znalazł odpowiedni cel. Tak się jednak składało, że zazwyczaj ten sam moment wybierali jego towarzysze. Wojownicy na palisadzie usłyszeli szeleszcząco-brzęczący dźwięk, gdy strzały wyfrunęły z licznych łuków.
– Kryć się! – krzyknął Leks, a obrońcy przykucnęli za palisadą z sosnowych bali.
Kilka sekund później rozległ się klekot strzał uderzających o drewno oraz świst tych, którym udało się przelecieć powyżej i wbić pod kątem w ziemię na dziedzińcu.
– Ktoś dostał?! – zawołał Leks. Nikt mu nie odpowiedział.
Thorn uśmiechnął się do siebie – udział w bitwie zawsze sprawiał mu przyjemność.
– Niech się odezwą ci, którzy zostali zabici – rozkazał, na co odpowiedziały mu śmiechy wojowników przykucniętych na przejściu.
W dolinie drugi ałum napiął łuki, wypuszczając kolejną falę strzał. Znowu rozległo się klekotanie o sosnowe bale i świst nad głowami Skandian. Potem, niemal natychmiast, wystrzeliły strzały z trzeciego ałumu.
– Nikogo w ten sposób nie trafią – zauważył Thorn.
Leks ponuro skinął głową.
– Możliwe, ale nie dają nam się ruszyć z miejsca. Popatrz. – Spojrzał przez szczelinę między dwoma zaostrzonymi balami. Thorn zrobił to samo i zobaczył, że trzy wozy podjechały bliżej, przeciskając się pomiędzy ałumem po lewej stronie a skalną ścianą przesmyku. Dłoń Leksa chwyciła go za ramię i ściągnęła w dół dokładnie w momencie, gdy pierwszy oddział Temudżeinów wypuścił kolejną salwę. Strzała śmignęła przez wąską szczelinę, gdzie jeszcze kilka sekund wcześniej znajdowała się głowa Thorna.
– Nie podnoś się na zbyt długo – ostrzegł go dowódca.
Thorn uśmiechnął się z wdzięcznością.
– Są całkiem nieźli, prawda? – powiedział i zanotował w myślach, że należy się stosować do wskazówki Leksa i nie obserwować nieprzyjaciela przez dłuższy czas.
– Zwykle trafiają w to, w co celują – odpowiedział siwowłosy dowódca.
Kawałek dalej Damien wykrzykiwał rozkazy. Słyszał turkot wozów i wiedział, że niedługo znajdą się na pozycjach – o ile on czegoś nie zrobi.
– Podnieść tarcze! – polecił, a jego łucznicy wykonali rozkaz. Na przejściu za nimi leżał tuzin drewnianych tarcz dwumetrowej wysokości. Aralueńczycy unieśli je i oparli o palisadę na pewnej długości w taki sposób, że wystawały ponad drewnianymi balami. Pomiędzy tarczami zostawili wąskie szczeliny. – Trzeci szwadron! – rozkazał Damien. – Przyjrzyjcie się im.
Pierwszy oddział właśnie szykował się do kolejnej salwy, kiedy tuzin łuczników wyjrzał szybko pomiędzy tarczami, żeby poznać i zapamiętać pozycję trzeciego ałumu. Usłyszeli serię szelestów i brzęków, gdy pierwszy ałum wypuścił strzały. Zanim nadleciały, żeby wbić się w palisadę i drewniane tarcze, łucznicy byli już bezpiecznie schowani za umocnieniami.
Znowu zabrzmiały syk i klekot. Zbłąkana strzała wdarła się w szczelinę pomiędzy tarczami i sprawiła, że jeden z łuczników z okrzykiem bólu poleciał na deski podestu.
– Zmiana! – krzyknął Damien i jeden z żołnierzy czekających w rezerwie wybiegł, by zająć miejsce rannego. Przygotował łuk i przykucnął pod osłoną palisady.
Kolejna salwa świsnęła i zaklekotała wokół obrońców. Wtedy Damien wydał własne rozkazy.
– Prawa strona. W trzeci szwadron. Strzelać!
„Strzelać!” było komendą oznaczającą, że łucznicy mają wypuszczać strzały we własnym tempie, gdy wybiorą już cel. „Prawa strona” informowała, z której strony tarcz mieli się wyłonić. Damien zamierzał zmieniać rozkazy przy każdym strzale, żeby utrudnić Temudżeinom obronę. Kiedy jego ludzie wyprostowali się, nałożyli na cięciwy prawie metrowe strzały i naciągnęli łuki tak, że lotki dotykały ich policzków, Damien dołączył do nich. Stanął przy jednej ze szczelin, naciągnął swój łuk, wycelował i wystrzelił niemal natychmiast.
Seria szelestów i brzęknięć cięciwy towarzyszyła wypuszczeniu strzał przez pozostałych łuczników w odstępach może dwusekundowych.
Damien nadal stał, żeby zobaczyć efekty tej salwy, ale cofnął się o jakiś metr od szczeliny pomiędzy tarczami. Temudżeini właśnie podnosili łuki, kiedy dosięgły ich strzały obrońców, spadające z sykiem z nieba jak tuzin jadowitych węży.
Osiem strzał trafiło w cel i ośmiu jeźdźców w pierwszej linii zostało wysadzonych z siodeł pod wpływem impetu uderzenia. Część z nich leżała na ziemi nieruchomo, pozostali próbowali się odczołgać pomiędzy nogami koni w drugim szeregu. Konie nieoczekiwanie pozbawione jeźdźców wpadły w panikę i zaczęły wierzgać i stawać dęba. Wpadały na sąsiednie zwierzęta, które poirytowane kłapały