wypadku byłyby skazane na ciągnięcie wozów do końca życia, teraz zaś awansowały na wierzchowce. Były to flegmatyczne koniki, spokojne i potulne, w niczym nieprzypominające groźnych i potężnych koni bojowych czy smukłych i szybkich koni arydzkich z południowych pustyń. Jednakże oba bez protestów nosiły swoich jeźdźców – nawet Barney, który musiał dźwigać potężnie zbudowanego Stiga. W razie konieczności dawały się nawet namówić na powolny galop, a w ostateczności – na niezgrabny cwał.
Kiedy Stig je przyprowadził, Hal zatrudnił jednego z aralueńskich łuczników, obeznanych z końmi, żeby zapoznał ich z podstawami jeździectwa. Po serii nieuchronnych upadków, siniaków i drobnych kontuzji obaj stali się w miarę kompetentnymi jeźdźcami. Byli przecież sprawnymi i zręcznymi młodymi ludźmi, z dobrym wyczuciem równowagi i rytmu, koniecznym do zsynchronizowania ruchów z krokiem konia.
Z jednym wyjątkiem.
– Nie lubię kłusa – oznajmił Hal. – Wydaje mi się, że zawsze opadam w momencie, kiedy grzbiet konia się podnosi. To nienaturalny i bolesny sposób podróżowania.
Jego aralueński nauczyciel jazdę kłusem miał we krwi i nie wiedział, jak mógłby tego kogoś nauczyć. Wybrał zatem najprostsze rozwiązanie.
– Nie zawracaj sobie tym głowy – zwrócił się do młodego skirla. – Jeśli ci się spieszy, jedź galopem albo cwałem. Jeśli nie, wystarczy stęp.
Hal uznał, że to rozsądny pomysł, więc od tej pory po prostu ignorował istnienie kłusa. Od czasu do czasu czuł ukłucie zazdrości, gdy widział Stiga kołyszącego się miękko na kłusującym Barneyu. Korciło go, żeby zapytać, jak przyjaciel to robi, ale nie chciał się przyznawać do własnej słabości.
– Postanowiłem, że nie będę jeździł kłusem – odpowiadał, zaciskając uparcie zęby, ile razy ktoś poruszał ten temat.
Natomiast Thorn postanowił, że w ogóle nie będzie się uczył konnej jazdy, chociaż Stig proponował, że znajdzie wierzchowca także dla niego.
– Nie ufam tym zwierzętom – oznajmił stary wojownik, spoglądając podejrzliwie na dwa krępe koniki, na których jechali jego przyjaciele. – Nawet te małe ważą o kilkaset kilogramów więcej ode mnie. Mają też wielkie zęby i kopyta twarde jak maczugi. I są podstępne.
– Podstępne? – zapytał Hal, gładząc pieszczotliwie aksamitny nos Jake’a. – Wydają mi się całkowicie godne zaufania.
– Może tobie – odparł ponuro Thorn. – Ale nie mnie. Te zębiska potrafiłyby odgryźć kilka palców, a ja mam tylko jedną rękę.
Rzeczywiście, Barney i Jake wydawały się wyczuwać obawy i niechęć Thorna i odpłacały mu tym samym. Jeśli Thorn szedł zbyt blisko za Barneyem, koń często wierzgał, starając się go trafić. Jake natomiast nie raz zdołał wykręcić szybko łeb i boleśnie skubnąć Thorna w ramię. Ale sprytne jak zawsze konie nie robiły tego za każdym razem, kiedy miały okazję. Usypiały jego czujność, by potem znowu i bez ostrzeżenia kopnąć go lub ugryźć.
Nawet teraz, gdy stary wilk morski maszerował niestrudzenie za nimi przez śnieg, Jake próbował się do niego zbliżyć i szacował odległość pomiędzy swoimi zębami a zniszczoną, połataną kamizelką z baranicy, pod którą kryło się ramię Thorna, będące dla konia ulubionym miejscem podgryzania. Hal wiedział, co planuje wierzchowiec, więc przycisnął prawe kolano do jego boku, zmuszając go, żeby odsunął się od Thorna.
Thorn zauważył ten ruch i oburzone potrząśnięcie łbem, jakim Jake zareagował na pokrzyżowanie swoich planów.
– Widzisz? – odezwał się. – Mówiłem, że tym bestiom nie można ufać.
Stig domyślił się, że Thorn może zaraz zacząć kolejną przemowę o bezeceństwach końskiego rodzaju, więc pospiesznie spróbował zmienić temat.
– Co właściwie ugryzło Eraka? – zapytał Hala. – Kroi się coś poważniejszego czy też starość zaczyna mu przyćmiewać rozum?
Hal uśmiechnął się.
– Spróbuj przy nim wspomnieć o tej „starości”, a rozwali ci łeb swoją wielką, okutą srebrem lagą, którą zawsze nosi. – Zastanowił się, po czym odpowiedział na pytanie. – Dowiedział się, że Temudżeini kręcą się przy granicy.
– Stale to robią – zauważył lekceważąco Stig.
Jednakże Hal potrząsnął głową.
– Teraz o wiele częściej niż zwykle – powiedział. – Dlatego Erak chce, żeby Lydia przeprowadziła zwiad, podczas gdy my sprawdzimy stan fortu.
Ponieważ ich okręt na zimę został wyciągnięty na ląd w celu przeprowadzenia napraw i konserwacji, Czaple miały sporo wolnego czasu. Erak, skandyjski oberjarl, wezwał Hala do swojej siedziby, znajdującej się w centrum Hallasholm. Młodzieniec był jednym ze skirli, których Erak darzył największym zaufaniem. Hal dowodził elitarną grupą wojowników należących do jego załogi, ale Erak wiedział, że ten młody człowiek sprawdza się nie tylko na polu bitwy. Hal był także inteligentny, a wielu kapitanom wilczych okrętów brakowało tej cechy. Potrafił spojrzeć na sytuację bystrym okiem, a takiego spojrzenia potrzebował teraz Erak.
– Przyjrzyj się granicznemu fortowi – polecił. – Sprawdź, czy jest zabezpieczony na wypadek ataku. I sprawdź, czy potrafiłbyś go jakoś dodatkowo zabezpieczyć.
Fort Ragnak strzegł Wężowego Przesmyku, wąskiej przełęczy na granicy ziem należących do Skandii, Teutonii i Temudżeinów. Była to jedyna droga pozwalająca przeprawić się przez góry i dotrzeć na nadmorską nizinę Skandii. Hal podszedł do wielkiej mapy wiszącej na ścianie komnaty Eraka, żeby przyjrzeć się przełęczy i położeniu fortu. Wiedział, że zbocza przełęczy są strome, a twierdza znajduje się w najwęższym punkcie, w którym przesmyk ma szerokość zaledwie dwudziestu metrów.
– Mamy tam łuczników? – zapytał.
Erak skinął głową.
– Piętnastu. Zmieniają się co trzy tygodnie, podobnie jak reszta obsady garnizonu, czyli trzydziestu wojowników. To zbyt zimne i zbyt ponure miejsce, żeby zostawiać ich na dłużej, chociaż w zimie czasem trudno jest tam dotrzeć zmiennikom.
Od czasu nieudanej inwazji Temudżeinów, która miała miejsce wiele lat temu, do Skandii rokrocznie ściągała setka łuczników, przysyłana przez ich sojusznika, królestwo Araluen.
Aralueńscy łucznicy pozwalali osiągnąć równowagę sił pomiędzy skandyjskimi wojownikami, uzbrojonymi w topory, włócznie i miecze, a konnymi łucznikami Temudżeinów. Dzięki temu Skandianie zwalczali ogień ogniem, szczególnie jeśli sami mogli liczyć na jakąś osłonę, na przykład taką, jaką zapewniał graniczny fort.
– Tak sobie myślę – zaczął powoli Hal – że może udałoby się ustawić zadymiarze na zboczach. Tutaj i tutaj. – Wskazał urwiska wznoszące się za fortem i po obu jego stronach. – Gdyby temudżeińscy jeźdźcy zaatakowali, czekałaby ich paskudna niespodzianka.
– Zadymiarze? – zapytał Erak. – Chodzi ci o tę wielką kuszę, którą wozisz na dziobie swojego okrętu?
Hal skinął głową.
– Możemy zbudować na zboczach platformy, z których to my ostrzelamy żołnierzy zbliżających się do fortu, zanim sami znajdziemy się w zasięgu ich łuków.
– Całkiem dobry pomysł – przyznał Erak i pomyślał, że właśnie dlatego wybrał do tego zadania Hala. Ten młody człowiek naprawdę potrafił wpadać na zaskakujące i nowatorskie pomysły, a Erak od razu uznał, że dwie ogromne kusze stanowiłyby znaczące wsparcie dla sił obronnych fortu.
– Zaraz się tym zajmę – powiedział Hal, odstępując o krok od mapy. – Złożę zadymiarze