John Scalzi

Upadające Imperium


Скачать книгу

dlaczego miałbym oszczędzać ci czegokolwiek?

      – Nie zmieniłeś się, Ghreni.

      – A ty nie powinnaś się czuć tak znowu źle, Kivo – wskazał za siebie, w kierunku biura księcia. – Prawie go miałaś tą ofertą pożyczki. Swoją drogą, to było sprytne. Wszelkie kredyty, których jako gildia udzielacie szlachcicowi celem obrony systemu imperialnego, cieszą się ochroną samego imperium. Niezły sposób na osłonięcie swojego tyłka.

      – Dopóki mnie nie wydymałeś.

      – Myślałem, że do tej pory zdążyłaś już do tego przywyknąć.

      Na te słowa Kiva prychnęła.

      – Nie myśl, że tego nie zauważyłam, Ghreni. „Chodziliśmy razem do szkoły”. Ja pierdolę!

      – To znacznie bardziej rozsądne niż sposób, w jaki ty byś to przedstawiła. „Pieprzyłam się z nim do upadłego za każdym razem, kiedy przychodził odwiedzić swoją siostrę w uniwersyteckim dormitorium”.

      – Nic takiego bym nie powiedziała – odparła Kiva. – Zwrócono mi uwagę, że mam nie kląć. A właśnie, jak się miewa twoja zasrana siostrzyczka?

      – Jest niepocieszona. Miała zostać arcyksiężną imperium, ale Rennered Wu stracił głowę w wypadku podczas wyścigu.

      – To musiała być dla niej prawdziwa tragedia.

      – Tak właśnie uważa. Jasne, dla samego Rennereda to też nic wesołego. Jeśli się nie mylę, to teraz dziedzicem tronu jest córka imperoksa z nieprawego łoża. Tak więc przypuszczam, że mój brat będzie do niej uderzał.

      – Oto rodzina Nohamapetan, jaką pamiętam. Pełna romantyków.

      – Kiedyś nie narzekałaś.

      Kiva zatrzymała się i spojrzała na Ghreniego, który także stanął.

      – Cóż, kiedyś byłam cholerną idiotką. Teraz już nie jestem.

      – No, to byłby chyba pierwszy taki przypadek wśród Lagosów – stwierdził Ghreni.

      – Co to za machloje uskuteczniasz rękami tego gównianego księciunia?

      – Po pierwsze, ma na imię Fred i nie jest „gówniany”. Po drugie, obrażasz mnie, sugerując, że wykorzystuję go do jakichś machloi.

      – Za twoją radą odrzucił wielomilionową łapówkę.

      – Widzisz, mówiłem, że to była łapówka. Miałem rację.

      – Nikt nie odrzuca takich pieniędzy, chyba że ktoś mu zaoferował coś lepszego.

      – Nie mogę na to odpowiedzieć, Kivo. A już na pewno nie tobie.

      – Dajże spokój, Ghreni. Nie pytam cię o wirusa. No i jesteśmy na pierdolonym Kresie. Dziewięć miesięcy zajmie mi dotarcie z powrotem do Hubu, a potem kolejne trzy do Ikoyi. Cokolwiek mi teraz powiesz, wtedy już będzie mało ważne.

      Ghreni się rozejrzał, po czym znów zaczął iść. Kiva się z nim zrównała.

      – Powiedz mi. Powiedz, co planujecie na Kresie.

      – Twoim pierwszym błędem, Kivo, było założenie, że to, co robię tutaj, dotyczy tylko tej planety.

      – Nie nadążam.

      – Wiem że nie. Taki miałem zamiar. – Ghreni znów się zatrzymał, a następnie pokazał coś palcem. – Idź tym korytarzem, miniesz jedno wejście, skręcisz w lewo w drugie, a zaraz potem w pierwsze po prawej. Znajdziesz się w tym samym foyer, z którego tu przyszłaś.

      Kiva skinęła głową.

      – Nigdy nie należałeś do tych, którzy doprowadzają rzeczy do samego końca, prawda Ghreni?

      – Mógłbym cię zaskoczyć. – Pochylił się i cmoknął ją w policzek. – Żegnaj, droga Kivo. Nie spodziewałem się, że cię jeszcze kiedyś zobaczę, wiesz? Na Kresie nie zjawia się nikt ważny. I teraz, po tym wszystkim, też nie spodziewam się zobaczyć cię ponownie. Mimo wszystko coś do ciebie czuję. Tak więc cieszę się, że mieliśmy na to tę chwilę.

      – Cokolwiek to jest.

      Ghreni się uśmiechnął.

      – Wkrótce sama znajdziesz na to nazwę – powiedział i odszedł.

***

      – Dobra, dawajcie to na klatę – powiedziała Kiva, kiedy już wróciła na Tak, drogi panie z kapitanem Blinnikką i Gazsonem Magnutem.

      – Mieliśmy tu, na Kresie, odebrać pokwitowanie na mniej więcej sześćdziesiąt milionów marek z opłat licencyjnych i innych należności – zaczął Magnut. – Zanosi się na to, że odlecimy stąd z zerem, bo wszystko jest w depozycie i prawdopodobnie go nie odzyskamy. Szacowaliśmy, że hawerfruty przyniosą dwadzieścia milionów marek za gotowy produkt oraz kolejne dziesięć za wstępne opłaty licencyjne i sprzedaż zbiorów. Odlatujemy z kolejnym zerem. Następne dziesięć milionów marek w rozmaitych towarach, które zabraliśmy w innych punktach po drodze. Ponieważ nie pozwolono nam ich rozładować i sprzedać, tutaj też mamy okrągłe zero. Jest jeszcze ładunek wart około miliona marek, który wysłano na Kres, a my przewozimy go w charakterze przesyłek, i to pozwolono nam wyładować, ale umieszczono w kilkutygodniowej kwarantannie w otwartej próżni kosmosu. Kiedy przesyłki zostaną dostarczone, nas już tu nie będzie, więc opłaty zgarnie następny statek rodu Lagos, jaki tu przyleci. Będzie to Myślę, że już jesteśmy sami, który zawita tu za dwadzieścia standardowych miesięcy.

      – No to mamy stumilionową stratę – skwitowała Kiva.

      – Na poprzednich trzech postojach zarobiliśmy na czysto czterdzieści milionów marek, więc per saldo wychodzi sześćdziesiąt milionów, mniej więcej. Według planu to ostatni przystanek w trakcie rejsu. Potem przez Hub wracamy na Ikoyi.

      Lagos skinęła głową. Istniało kilka sposobów na dostanie się na Kres przy użyciu Nurtu, ale tylko jeden na powrót – strumień biegnący stąd do Hubu. Prędzej czy później wszystkie strumienie Nurtu prowadziły do Hubu. To oznaczało, że nie było możliwości powetowania sobie strat nigdzie między Kresem a Hubem.

      – Jestem w tym momencie otwarta na propozycje – powiedziała Kiva. – Tomi?

      – W całym przedsięwzięciu chodziło o wprowadzenie hawerfrutów na Kresie – odparł kapitan. – Wszyscy inni we Wspólnocie mają ich już pełno. Możemy zebrać to, co mamy – właściwie to nie mamy teraz w tej kwestii wyjścia – próżniowo odessać wodę i sprzedać na Hubie koncentrat. Jednak twoja rodzina ma już tam właścicieli licencji. Mogą się skarżyć przed imperialną komisją do spraw handlu, że przylecieliśmy i robimy im konkurencję.

      – Kapitan ma rację – potwierdził Magnut. – Nawet jeśli sprzedamy to po tamtejszych cenach, stworzymy nadwyżkę na rynku. Wyciągniemy z tego najwyżej kilka milionów marek, a wkurzymy ludzi działających w oparciu o licencje rodziny Lagos, która musi mieć na uwadze czerpanie długoterminowych zysków.

      – Czyli z naszej rozmowy wynika, że zostaliśmy wydymani.

      – Ujęła pani samo sedno sprawy.

      Kiva na kilka chwil ukryła twarz w dłoniach, a następnie spojrzała na Blinnikkę.

      – Kiedy wyruszamy z Kresu?

      – Mamy tu, na stacji imperialnej, do załatwienia kilka spraw związanych z konserwacją statku, a Gazson mustruje trochę członków załogi, żeby zastąpić tych, których straciliśmy na Lankaran. Będziemy tu jeszcze przez tydzień.

      – Damy radę przeciągnąć to w czasie?

      – Nie za bardzo –