łyczkami gorącą herbatę. Elise przeczytała napis na kubku: Kocham Świat Ptaków.
– Myślisz, że nie powinnam była tego robić? – zapytała Connie zatroskanym głosem. – Czasami zdarza mi się przekraczać granice…
– Nie. Nie chodzi o żadne granice. Masz rację, w tym stanie i tak nie mogłabym pracować. Tylko że… Nie spodziewałam się, że do nich zadzwonisz.
– Wydaje mi się, że wyświadczyłam ci przysługę.
Elise zaczęła się zastanawiać, czy na pewno ma jeszcze pracę – a przede wszystkim, czy ją to w ogóle martwi. Wyciągnęła rękę w stronę kubka Connie i ich palce się zetknęły.
– Naprawdę byłaś w Świecie Ptaków? – zapytała.
– Aha. Z przyjaciółką i jej synem. To dla niego zorganizowałyśmy tę wycieczkę. Choć muszę przyznać, że naprawdę dobrze się bawiłam. Podobały mi się flamingi, pingwiny, sikorki… Właściwie wszystko.
– Pytam, bo ty i Świat Ptaków zupełnie do siebie nie pasujecie.
– Żartujesz? Czułam się tam jak w domu.
– Jesteś zbyt… wytworna.
– Elise, powiedzmy sobie szczerze: nikt nie jest wytworniejszy od flaminga.
Roześmiały się. Flirtowały i Elise doskonale zdawała sobie z tego sprawę – mimo że był to flirt podszyty zmęczeniem, zdenerwowaniem i bólem głowy. Pytanie, co dalej, jaki powinien być ich następny krok? I czy wczorajszej nocy do czegokolwiek doszło? Miała wrażenie, że nie.
– Masz ochotę na kąpiel? – zapytała Connie takim tonem, jakby już znała odpowiedź.
– Ogromną – odparła Elise tak szybko, że znów się roześmiały. – Czuję się okropnie. Przepraszam.
– Za to wyglądasz wspaniale.
– Nie kłam! Spójrz tylko na moją skórę…
– Jesteś piękna. I niczym się nie przejmuj. Naleję ci wody do wanny.
Gdy tylko Connie wyszła, Elise zabrała się do kanapki z bekonem. W mieszkaniu Johna nie było wanny – a drzwi wejściowe domu Connie wydawały się niemożliwie odległe. Przesiąknięte tłuszczem pieczywo okazało się zbawieniem. Przywróciło Elise władzę nad ciałem, choć nie zdołało zatrzeć wrażenia, że ten dzień coraz bardziej wymyka jej się spod kontroli.
Aż nagle pomyślała: Connie będzie mnie tu więzić. Jej skacowany, paranoiczny umysł robił wszystko, co w jego mocy, by uwiarygodnić to quasi-życzenie i doprowadzić do jej całkowitego ubezwłasnowolnienia. Chciała się zamienić w maleńką dziewczynkę, wtuloną w pierś tej silnej i utalentowanej kobiety, która nigdy by nie dopuściła, żeby coś tak nieistotnego jak kac uniemożliwiło jej załatwienie Elise zwolnienia z pracy; chciała się jej poddać, pozwolić, żeby Connie dała jej ciepło w ten zimny, listopadowy poranek, by robiła jej kąpiele i pozwalała leżeć w świeżej, nieskazitelnej pościeli.
Prawie popłakała się ze szczęścia, gdy chwilę później weszła do wanny i pochłonęła ją czysta, gorąca woda.
– Idę do Heath, muszę w spokoju nad czymś pomyśleć! – krzyknęła Connie zza drzwi.
Elisę zdumiało, że kobieta ufa jej na tyle, by zostawić ją tu samą. A gdyby była złodziejką? Może celowo się tu zakradła, żeby zwędzić jakieś pamiątki czy torebkę? Skądinąd ledwie była w stanie sklecić dwa poprawne zdania…
Myślała o Connie jak o wiedźmie z lasu, która rusza polować na kolejne Małgosie, żeby je zwabić do swojej chaty obietnicą pierniczków i cukierków. Po godzinie wróciła jednak całkiem sama, za to z rumieńcami na twarzy i niedzielną gazetą pod pachą.
– Jeżeli istnieje na świecie jakakolwiek grupa ludzi zasługująca na eksterminację, są to właściciele psów, którzy pozwalają swoim pupilkom srać, gdzie popadnie, i nigdy po nich nie sprzątają – rzuciła.
Tego dnia była czymś wyraźnie poruszona. Wydawała się łagodniejsza, bardziej otwarta niż poprzedniego wieczoru w restauracji w Soho, i traktowała Elise z większą delikatnością. Siedziały na kanapie w pokoju dziennym i choć zapadały wczesne listopadowe ciemności, Elise nie zbierała się do wyjścia. Oglądały odcinek We, The Accused na BBC2, ponieważ Connie podobała się powieść z trzydziestego piątego roku i była ciekawa, jak wypadła jej ekranizacja. Elise błądziła gdzieś myślami. Leżała z głową na kolanach Connie, aż w końcu odpłynęła, utulona do snu pieszczotą palców, głaskających ją po skroniach z czułością, jakiej Elise nie doświadczyła w całym swoim dorosłym życiu.
2017
2.
Miałam czternaście lat, kiedy zabiłam matkę. Wcześniej trzymałam ją w ukryciu, gdzie robiła coś znacznie ciekawszego niż inne mamy, tylko czekając na sygnał, by zjawić się w moim otoczeniu. Jaka szkoda, że nigdy nie była na to gotowa i ostatecznie się nie zjawiła. Między dziesiątym a czternastym rokiem życia opowiadałam rówieśnikom, że uciekła z rosyjskim cyrkiem i mieszka w jurcie ze skóry jaków. Zapełniałam jej charakterem pisma pocztówki z górskimi pejzażami i przynosiłam do szkoły.
– Widzicie? Ona naprawdę istnieje!
– Ale przecież na tych pocztówkach nie ma znaczków – zauważył jeden z dzieciaków, Hamilton Tanner, którego nienawidziłam.
– Bo przychodzą do mnie w kopertach – odparłam. – Tato je wyrzuca.
Zawsze byłam gotowa okopać się w kolejnej warstwie fikcji. Licząc od mojego dzieciństwa, przerobiłam chyba wszelkie możliwe opowieści, ale mama była w rzeczywistości historią pełną pytań i pozbawioną odpowiedzi. Jeśli wierzyć ojcu, porzuciła mnie, zanim skończyłam pierwszy rok życia, ja jednak zaczęłam odczuwać jej brak dopiero w okresie szkoły podstawowej. Pewnie dlatego, że właśnie wtedy inne matki pojawiały się pod bramami szkoły, gdzie plotkowały, bujając się z boku na bok pod ciężarem dzieci, uczepionych ich watowanych kurtek. Te same matki organizowały popołudniowe przyjęcia urodzinowe z grami, przekąskami i wygłupami i z jakiegoś powodu poświęcały mi wówczas najwięcej uwagi, co sprawiało, że koledzy patrzyli na mnie wilkiem. I choć było mi miło, że owe kobiety tak o mnie dbają, głowę zaprzątały mi niezmiennie te same pytania: gdzie o n a teraz jest? Co robi? I dlaczego nie robi tego ze mną?
Pamiętam, że uwielbiałam bajki o noworodkach znajdowanych w kapuście albo zwierzętach przyjmujących ludzką postać. Zaczytywałam się greckimi mitami, zafascynowana, że dziecko może się narodzić z promienia światła albo z pioruna, albo nawet z łabędzia. Łączyła mnie z nimi fascynująca więź – z tymi ludźmi innymi niż wszyscy pozostali ludzie. Fascynująca i groźna, bo z całą pewnością byłam tak zwyczajna, jak to tylko możliwe. Owidiusz by o mnie nie pisał. Nie byłam żadną boginią. Ale skąd się w takim razie wzięłam, z czyjego ciała wyszłam? Czyje serce biło dla mojego ojca?
Ponieważ nie potrafiłam znaleźć odpowiedzi na te pytania, zaczęłam wykorzystywać fakt istnienia mojej niewidzialnej matki, by zamiast budzić litość – sprawiać wrażenie tajemniczej i niecodziennej. Stawiałam na niespójny dramatyzm, romans, szalone hipotezy… Słowem, dawałam z siebie wszystko. Jeśli sobie dobrze przypominam, stworzyłam co najmniej kilka różnych narracji – nie tylko tę o rosyjskim cyrku, ale także o zbiegłej kryminalistce (mama ukradła bezcenny diamentowy naszyjnik, choć to nie była jej wina) czy o statku handlowym pływającym po Bahamach, na którym kapitanowała. Tylko że dzieci są z natury podejrzliwe i – wbrew pozorom – dążą do porządku i normalności. Koledzy z klasy uważali mnie więc za dziwaczkę, i to lekkomyślną.