na francuskie nazwisko mojej mamy – ale nigdy tego nie skomentowałam. Claire nie miała nic wspólnego z typem złej macochy. Rozumiała tatę i choć bezsprzecznie go kochała, to na własnych warunkach. Cóż, pewnie dlatego, że była już wcześniej mężatką, popełniła błędy i wyciągnęła z nich wnioski – za drugim razem wybrała, jak mi się zdaje, zupełnie innego mężczyznę. Roztaczała nad tatą parasol ochronny, manifestujący się w jej opanowaniu i dalekowzroczności, robiła to jednak taktownie i życzliwie. Podziwiałam ją za to. Wiem, że on tego potrzebował; w pewnym momencie dotarło do mnie, że tato musi wiedzieć, na czym stoi.
Często się zastanawiałam, ile powiedział Claire o swojej przeszłości; o mężczyźnie, którym był, zanim stał się moim ojcem. Claire nigdy mnie o nic nie pytała. W pokoju gościnnym w chatce stoi na komodzie fotografia, oprawiona w ramkę. Jesteśmy na niej razem, ja i tato; mam pewnie ze dwa lata, koczek na czubku mojej głowy zdobi soczyście barwna kokarda. Zwiedzamy otwartą część zoo, gdzie dzieci mogą głaskać zwierzęta, a ja, szurając lekko stopą, trzymam go za rękę. Tato wygląda muskularnie. Włosy ma ciemne, nogi szeroko rozstawione w niemalże bojowej pozie. Oczywiście zastanawiałam się, kto nam zrobił to zdjęcie. Na pewno o to pytałam, aż zrozumiałam, że to bez sensu. Nikt go nie zrobił. Zrobiliśmy je sami.
*
– Pójdziemy na spacer? – zaproponowałam tamtego popołudnia.
Tato zgarbił się swym zwyczajem, by wyjrzeć przez niskie okno chaty w stronę wody.
– Na plażę? – zapytał, jakbyśmy mogli się przejść gdziekolwiek indziej.
Niedługo potem szliśmy kamienistym brzegiem, omijając martwe kraby i schylając się co jakiś czas po okładniczkę czy spłowiałą w słońcu ostrygę, szczątki morskiej fauny, która, wyrzucona na brzeg, nie miała szans przetrwać. Wysoko nad naszymi głowami krążyły rozkrzyczane mewy. Claire musi się mylić – pomyślałam – tato za chwilę mi powie, że choroba wróciła, i tym razem nic się już nie da zrobić.
– Wracacie prosto do pracy? – zapytał, przykucnąwszy na kamieniach.
– Tak. Gdy tylko dotrzemy do domu.
Tato zapatrzył się na nieskończony horyzont Atlantyku. Przyglądałam się jego profilowi – szczupłym konturom twarzy, wydatnemu nosowi, kościom policzkowym ostrym jak płetwy mątwy, i wyglądającym niechlujnie siwym włosom. On miał sześćdziesiąt cztery lata, ja o trzydzieści mniej. Ja i on, on i ja, jak zawsze tylko we dwoje. Nie podobało mu się to, że pracuję w kawiarni, mimo że było to miejsce miłe i popularne, o nazwie Dobre Ziarno. Ileż to razy, gdy o mnie opowiadał, słyszałam z jego ust słowa „pierwszorzędny umysł”! Cóż, mój umysł pod wieloma względami sprawdzał się całkiem nieźle i gdybym tylko chciała, robiłabym znacznie więcej – problem w tym, że nigdy nie zdołałam ustalić, czym owo „więcej” miałoby być. Nawet moja najlepsza przyjaciółka, Kelly, ostatnio coraz częściej poruszała ten temat, sugerując, że moje ambicje nie powinny się kończyć na Dobrym Ziarnie. „Tak piekielnie bystra kobieta jak ty mogłaby się zajmować czymkolwiek! Po prostu uwierz w siebie. Błagam”.
Tato najwyraźniej nie potrafił zrozumieć, dlaczego wszystko ułożyło się tak, a nie inaczej, mimo że to on był najwierniejszym świadkiem mojego życia i towarzyszył mi w nim najdłużej. W końcu dałam sobie spokój z obroną siebie, choć wciąż żarliwie broniłam Joego. Oboje wierzyliśmy, że z Joerritos odniesiemy sukces, choć nie rozmawialiśmy o tym z moim ojcem. Powiedzmy, że była to zbyt drażliwa kwestia.
– Rosie – odezwał się znów tato – czy potrzebujesz pieniędzy? Mógłbym ci pożyczyć, wiadomo, nie jakąś wielką sumę, ale… Czy jest coś, czego chciałabyś spróbować? Skończyć jakiś kurs, nauczyć się nowego języka?
– Tato…
Ojciec uniósł ręce w obronnym geście.
– Przepraszam. Wybacz. – Urwał na chwilę. – Zresztą, masz już stopień naukowy.
– Owszem. Mam stopień naukowy.
Wracaliśmy do tej rozmowy, w takiej czy innej formie, po wielokroć w ciągu ostatniej dekady. Dziesięć lat potrafi minąć wyjątkowo szybko, gdy się nie liczy czasu. Skończywszy po dwudziestce studia z tytułem magistra anglistyki, przez jakiś czas pracowałam głównie jako sekretarka w przeróżnych solidnych, interesujących firmach. Nigdy jednak nie próbowałam zrobić kolejnego kroku – w gruncie rzeczy byłam kimś, kto, co prawda, realizuje plany i ambicje, lecz wyłącznie cudze. Kiedy dwa lata temu Joe podsunął mi pomysł, żebyśmy otworzyli knajpkę z burrito, postanowiłam rzucić pracę i zainwestować swój czas w budowanie własnego interesu. Przecież niezła ze mnie kucharka, uznałam. Bałam się też, że już do końca życia będę czyjąś podwładną.
– Rosie, czy ty jesteś szczęśliwa? – wypalił nagle tato.
Spojrzałam na niego zaniepokojona. Nie – brzmiało słowo, które cisnęło mi się na usta. Usłyszawszy je we własnej głowie, poczułam jednak, że nie takiej odpowiedzi powinna udzielić kobieta w moim wieku, ciesząca się dobrym zdrowiem. Potrafiłam dostrzec szczęście w krążeniu własnej krwi, w szklance zimnej wody czy w spojrzeniu nieznajomego. Poznałam je, ale zarazem mam wrażenie, że z jakiegoś powodu łatwiej mi poczuć smak cudzego szczęścia niż własnego. Tu i teraz nie umiałabym powiedzieć, co czyni mnie szczęśliwą, męczyła mnie już jednak walka o to, by stać się kimś lepszym – nieustanne próby odnalezienia najwspanialszej wersji siebie, ukrytej między tymi byle jakimi. Joe wstawał z łóżka i był po prostu Joem, a tymczasem ja nie umiałam wyrwać się z uścisku skorupy wiecznie rozczarowującej wersji mnie – ani wszystkich innych wersji, tych tylko potencjalnych. Internet każdego dnia przypominał mi, że istnieje wiele dróg do szczęścia: dobre legginsy do jogi, świece zapachowe czy niewymagające podlewania sukulenty. Jednocześnie przemycał drugą wiadomość. Podprogowy cios, który druzgotał jak prawdziwy: w wieku trzydziestu pięciu lat powinnaś mieć to wszystko od dawna rozpracowane.
Podupadłam nieco na duchu.
– Ostatnio chyba się trochę stresuję – przyznałam.
– Rozmawiałem z Joem na targu – ciągnął tato. – Powiedział, że myślicie o założeniu rodziny.
Obróciłam się w jego stronę, oniemiała ze zdumienia.
– Powiedział… Co?
– Och, no wiesz, tak tylko napomknął. W ramach długofalowego planu.
– Jasne.
– To zupełnie normalne, że kobieta w twoim wieku myśli o tych sprawach.
– Tak – wycedziłam przez zaciśnięte zęby.
– Może to pomogłoby ci się w końcu zrealizować? – dywagował tato.
– Słucham?
– Mówiłem, że może…
– Doskonale cię słyszałam, tato – przerwałam mu, a on zrobił zbolałą minę.
– Źle to zabrzmiało, Rosie, wiem… Ale dziecko na pewno nie jest niczym złym.
– Zależy, czyje to dziecko.
– W przypadku Kelly się sprawdziło – kontynuował, jakby mnie nie słyszał.
Poznałam Kelly w pierwszym tygodniu szkoły średniej, podobnie jak tato, bo od samego początku byłyśmy niczym papużki nierozłączki, czy to w domu, czy poza nim. Obecnie Kelly miała córkę, Mol, lat cztery, i była we wczesnej fazie drugiej ciąży, co zdradziła mi całkiem niedawno z odrobiną szoku wciąż pobrzmiewającą w głosie. Nie odstawała na tym tle od innych naszych znajomych z czasów szkoły i studiów – większość z nich przemieniła się w pragmatyków, produkujących na potęgę potomstwo, biorących śluby i kupujących domy. Nic nie powiedziałam.
Tato