Jostein Gaarder

Świat Zofii


Скачать книгу

Platon, mówiąc o wiecznych wzorach, we wszystkim miał rację, ale myśl, że wszystko, co żyje, to tylko niedoskonałe kopie wiecznych form w świecie idei, wydała jej się piękna. Bo czy nie jest prawdą, że wszystkie kwiaty i drzewa, ludzie i zwierzęta są niedoskonali?

      Wszystko, co widziała wokół siebie, stało się tak piękne i pełne życia, że aż musiała przetrzeć oczy. Nic z tego, na co patrzyła, nie będzie trwało wiecznie. A jednak za sto lat będą tu kwitły takie same kwiaty, biegały takie same zwierzęta. Choć każdy kwiat i każde zwierzę zostanie w pewien sposób wytarte z pamięci, zapomniane, to jednak „coś” zapamięta, jak wszystko powinno wyglądać.

      Zofia zapatrzyła się w dzieło stworzenia. Nagle na pień sosny skoczyła wiewiórka. Kilka razy okręciła się wokół pnia i zaraz zniknęła wśród gałęzi.

      Już cię kiedyś widziałam! – pomyślała Zofia. Oczywiście zdawała sobie sprawę, że to nie jest to samo zwierzątko, które spotkała wcześniej, ale widziała już kiedyś tę „formę”. Platon mógł mieć rację, i ona kiedyś widziała ową „wieczną wiewiórkę” w świecie idei, zanim jej dusza zamieszkała w ciele.

      Czy to prawda, że żyła już wcześniej? Czy jej dusza istniała już, zanim znalazła ciało, do którego mogła się wślizgnąć? Czy to prawda, że przez cały czas nosi w sobie skarb, maleńką bryłkę złota, klejnot, którego nie zniszczy czas; duszę, która będzie żyć dalej, gdy ciało zestarzeje się i umrze, żyć będzie dalej?

      …dziewczynka w lustrze mrugnęła obojgiem oczu…

      Zofia skończyła czytać kwadrans po siódmej, nie musiała więc wracać od razu do domu. Matka na pewno pośpi jeszcze ze dwie godziny, w niedzielę nigdy wcześnie nie wstawała.

      A może by tak zapuścić się głębiej w las, poszukać Alberta Knoxa? Ale dlaczego pies tak paskudnie na nią warczał?

      Zofia podniosła się z pieńka i pomaszerowała dróżką, którą pobiegł Hermes. W ręku niosła żółtą kopertę z wykładem o Platonie.

      Ścieżka rozwidlała się kilka razy, dziewczynka konsekwentnie wybierała szerszą.

      Wszędzie dookoła – na drzewach, w powietrzu, w zaroślach i krzewach – ćwierkały ptaki, najwyraźniej bardzo zajęte poranną toaletą. Nie odróżniały zwykłego dnia od niedzieli. Kto nauczył ptaki robić to, co robiły? Czy w każdym zamontowany był malutki komputer, specjalny program wydający polecenia, jak powinny się zachowywać?

      Ścieżka wspięła się na niewielkie wzniesienie, by później opaść dość stromo między wysokimi sosnami. Las był w tym miejscu tak gęsty, że Zofia mogła zajrzeć zaledwie kilka metrów w głąb.

      Nagle między pniami sosen coś zalśniło, najwyraźniej jakaś woda. Ścieżka zakręcała akurat w tym miejscu w inną stronę, ale dziewczynka postanowiła wejść między drzewa. Nie umiałaby powiedzieć dlaczego, ale nogi same niosły ją właśnie tędy.

      Jezioro nie było większe od boiska do piłki nożnej. Po drugiej stronie, na małej polance, otoczonej brzozami o białych pniach, dostrzegła pomalowaną na czerwono chatę. Z komina unosiła się cienka smużka dymu.

      Zofia zeszła nad wodę. Na samym brzegu jeziorka było bardzo wilgotno, ale zaraz zauważyła łodź do połowy wyciągniętą na ląd. W łódce leżała para wioseł.

      Zofia rozejrzała się dokoła. Niestety, suchą nogą i tak nie uda się dotrzeć do czerwonej chatki, nawet okrążając jezioro. Zdecydowanym krokiem podeszła więc do łodzi i zepchnęła ją na wodę. Wsiadła, wsunęła wiosła w dulki i wypłynęła. Po niedługiej chwili łódź uderzyła o drugi brzeg. Zofia wyskoczyła na ląd i spróbowała wciągnąć łódkę, ale tu brzeg był o wiele bardziej stromy niż po drugiej stronie, skąd przypłynęła.

      Raz tylko obejrzała się za siebie i ruszyła w kierunku chaty.

      Sama była sobą przerażona. Nie wiedziała, skąd bierze się jej śmiałość. Miała wrażenie, jakby coś ją prowadziło.

      Zofia podeszła do drzwi i zapukała. Dość długo czekała, ale nikt nie otwierał. Ostrożnie nacisnęła klamkę i drzwi ustąpiły.

      – Hop, hop! – zawołała. – Jest tu kto?

      Weszła do środka, do dużej izby. Bała się zamknąć drzwi za sobą. Widać było wyraźnie, że ktoś tu mieszka. Zofia usłyszała, jak w starym piecu trzaska dopalające się drewno. A więc jeszcze niedawno ktoś musiał tu być.

      Na wielkim stole stała maszyna do pisania, leżało kilka książek, parę długopisów i całe mnóstwo papieru. Pod oknem, wychodzącym na jezioro, stał stolik i dwa fotele. Poza tym niewiele było tu mebli, a jedną ścianę całkowicie zakrywały półki wypełnione książkami. Nad białą komodą wisiało duże okrągłe lustro w masywnej ramie z mosiądzu. Wyglądało na strasznie stare.

      Na drugiej ścianie wisiały dwa obrazy. Jeden z nich, olejne malowidło, przedstawiał biały dom położony o rzut kamieniem od małej zatoczki, nad którą stała czerwona szopa na łodzie. Pomiędzy domem a szopą rozciągał się opadający ku wodzie ogród, w którym wśród wystających kamieni i skał rosła jabłoń i kilka gęstych krzewów. Ogród otaczały brzozy. Obraz zatytułowany był Bjerkely, czyli „Brzozowe Zacisze”.

      Obok tego obrazu wisiał stary portret mężczyzny siedzącego na krześle przy oknie, z książką na kolanach. I tu także w tle widać było małą zatokę i drzewa rosnące pośród skał. Obraz z pewnością namalowany został kilkaset lat temu, nosił tytuł Berkeley. Ten, kto namalował obraz, nazywał się Smibert.

      Berkeley i Bjerkely. Czy to nie dziwaczne?

      Zofia nadal rozglądała się po chacie. Z pokoju prowadziły drzwi do małej kuchenki. Ktoś niedawno tu zmywał. Talerzyki i filiżanki ustawiono na lnianej ścierce, na kilku spodkach widać było jeszcze banieczki piany. Na podłodze stała blaszana miska z resztkami jedzenia. A więc mieszkało tu także jakieś zwierzę, pies albo kot.

      Zofia wróciła do pokoju. Kolejne drzwi prowadziły do niedużej sypialni. Przy łóżku dostrzegła dwa chodniki, złożone w grube posłanie. Znalazła na nich kilka jasnych włosów. To był dowód, teraz stało się jasne jak słońce, że w chatce mieszka Alberto Knox z Hermesem.

      Wróciwszy do saloniku Zofia stanęła przed lustrem wiszącym nad komodą. Tafla lustra była matowa, nierówna, odbicie trudno było nazwać ostrym. Zofia zaczęła stroić miny do lustra, jak to często robiła w domowej łazience. Lustrzane odbicie powtarzało każdy jej grymas, czegoś innego zresztą nie można było się spodziewać.

      I nagle wydarzyło się coś niezwykłego: raz, przez jedną krótką chwilę, Zofia wyraźnie dostrzegła, że dziewczynka w lustrze mrugnęła obojgiem oczu. Zofia przerażona odskoczyła w tył. Jeśli ona sama zamrugała w tej chwili, to jak mogła widzieć, że ta druga także mrugnęła? I co więcej, wydawało się, że dziewczynka w lustrze mrugnęła właśnie do Zofii. Jakby chciała powiedzieć: „Widzę cię, Zosiu. Jestem tutaj, po drugiej stronie”.

      Zofia czuła, że serce mocno wali jej w piersiach. Jednocześnie w oddali rozległo się szczekanie psa. To na pewno Hermes! Musi natychmiast stąd wyjść.

      Nagle na komodzie, pod lustrem w mosiężnych ramach, dostrzegła zielony portfelik. Podniosła go i ostrożnie otworzyła. W środku tkwiły banknoty: setka i pięćdziesiątka oraz legitymacja szkolna. Do legitymacji przymocowane było zdjęcie dziewczynki o jasnych włosach. Pod zdjęciem nazwisko: „Hilda Møller Knag”… i napis: „Szkoła podstawowa w Lillesand”.

      Zofia poczuła, że oblewa ją zimny pot. Zaraz jednak znów usłyszała szczekanie psa. Musiała wyjść stąd jak najprędzej.

      Mijając