że to następny jednorożec. Przyniesie mu miliardy. Jakby potrzebował więcej pieniędzy. Tak czy inaczej, jest przewrażliwiony. W ogóle nie zwracaj na niego uwagi.
Mam ochotę zapytać ją, co w nim widzi. Ale nie potrafię. Naprawdę go kocha, powiedziała mi kiedyś. Wiem, że dobrze im ze sobą w łóżku i że chodzą na modne seksimprezy, Kociaki i Ptaki czy Sprośny Salon. Może tylko o to chodzi. Poza tym Tabitha, przy całej swojej pewności siebie, potrafi być czasami dziwnie zakompleksiona. Dostaje ataków paniki. Jej ojciec odszedł z domu, kiedy miała dziesięć lat; po prostu wstał i wyszedł z kochanką o połowę młodszą od siebie. Majątek Arla sprawia, że czuje się bezpieczniejsza. No i nie zapominajmy o seksie.
Tabitha nagle zapala prawdziwego papierosa zamiast elektronicznego zamiennika.
Lampię się na nią wryta w ziemię.
– Ej, myślałam, że nie palisz? Przecież prawie wystawiłaś na West Endzie musical Tabitha rzuca!
Chichocze i wzrusza ramionami. Blask ogrzewaczy nadaje jej ładnej twarzy tajemniczy czerwony poblask, nieco złowieszczy, jakby wyłaniała się z ciemności. Przez ten piekielny cień nie mogę oderwać od niej wzroku. To oblicze czerwonego demona, który zmaterializował się w ogrodzie osiemnastowiecznego pubu, pośrodku ostrej londyńskiej zimy. Gdzie smutne i samotne kobiety przedzierają się ze swoimi dziećmi przez śnieg i mrok.
– Zaczęłam w Peru, myślałam, że smród fajek pomoże odgonić komary. Nic nie dało, a ja znowu wpadłam. Nie mów Arlowi. Będzie oburzony i nie będzie ze mną spał.
Może ta diabelska czerwień jest tylko w mojej głowie? Kiedy się odzywa, jej białe zęby kontrastują z czerwienią i są jeszcze bielsze. Myślę o wampirzych kłach wysysających krew z mojej szyi, gdy śpię. Tabitha. Kto tak naprawdę był wtedy ze mną w tym namiocie? Tak bardzo chciałabym się dowiedzieć, czy powiedziała Arlowi o tym, co stało się z Jamiem Trewinem. Zamiast tego pytam:
– Czyli zostajesz dzisiaj u niego?
Potakuje i wojowniczo marszczy brwi, jakby chciała pokazać, że nie będzie się tego wstydzić.
– Tak. Wiesz przecież, że mogę, to mój wybór.
– Słucham?
Zaciąga się.
– Myślisz, że mnie kontroluje.
– Nie, myślę, że traktuje cię jak dziecko. Jakby był twoim ojcem. Z jednej strony opiekuje się tobą, a z drugiej karze, kiedy coś przeskrobiesz.
– No fakt – rzuca, wypuszczając obojętnie gęste kłęby dymu. Ognisty oddech demona. – Pewnie. Zresztą. Posłuchaj, kochana, nie kłóćmy się pierwszego dnia po moim powrocie. I proszę, nie mów Arlowi o papierosie. Gdyby się dowiedział, na pewno strzeliłby mi kazanie.
W zimnym powietrzu robi się gęsto od dymu.
– Prawda jest taka, Jo, że nie przeszkadza mi, kiedy ktoś się mną opiekuje albo nawet mówi, co mam robić, bo wtedy ja nie muszę się tym zajmować. Rozumiesz? W pracy muszę mieć kontrolę nad wszystkim, więc kiedy wracam do miasta, całkiem podoba mi się bycie małą kobietką. Albo księżniczką. – Uśmiecha się bezwstydnie. – Czy to takie straszne? Naprawdę lubię pozwolić mu na wszystko. Opiekować się mną, decydować, do jakiej pójdziemy restauracji. Niech wybierze wino, jedzenie. Potem pozwolę mu zapłacić. Czy to takie złe? Czy jestem fatalną feministką? No cóż. Walić to.
Próbuję nie widzieć niepokojącego czerwonego blasku na jej twarzy i zamiast tego patrzę w jej przyjazne oczy i myślę: może ma rację. Ktoś, kto będzie się tobą opiekował? Zastanawiam się, jak by to było, gdyby ktoś troszczył się o mnie. Uwielbiałabym to. Ktoś wyjątkowy, ktoś tylko mój, ktoś, kto zapewniałby mi poczucie bezpieczeństwa. Ktoś, kto zapłaciłby za obiad w fajnej restauracji, a później poszedłby się ze mną kochać. Fajnie.
Wzdycham pokonana.
– Masz rację. Nie zamierzam cię krytykować, moje życie miłosne to pustynia. Cholerna Atakama. Myślisz, że powinnam znaleźć sobie sponsora? Tylko że musiałby jeszcze mieć włosy.
Zapada cisza, a Tabitha kończy papierosa. Czuję, że muszę powiedzieć coś o tym, co się u mnie dzieje. Gadamy już długo, a ja nawet się do tego tematu nie zbliżyłam. Nagle zrobiła się dwudziesta druga i mogę nie mieć kolejnej szansy, jeśli Tabitha śpi dzisiaj u Arla. Niedługo, żeby dostać się do metra w Highgate, będę musiała przejść cichą i wyludnioną Jackson’s Lane, nasłuchując kroków za sobą. Nienawidzę tej stacji – jest straszna i wygląda jak grobowiec, który ktoś ukrył pośród drzew. Jak miejsce z przerażającej rumuńskiej baśni, po którym biegają wyjące wilki.
– Tabitha – mówię możliwie szybko, beztrosko, jak gdyby nigdy nic. – Znasz się na tych wszystkich asystentach na Delancey?
– Niee… A co?
– Zastanawiałam się, jak tam trafiły.
Tabitha, zdziwiona, wkłada sobie do ust miętówkę.
– Słucham? To znaczy?
– To znaczy, kto je kupił i zainstalował?
Zdumienie pozostaje na jej twarzy, ale tylko przez sekundę.
– Arlo. Arlo mi je kupił. Ale nie podłączał ich, to zbyt techniczne. – Wydyma wargi w zamyśleniu. – Jak tak się teraz zastanawiam, to sobie przypominam, że zrobił to twój były mąż. W ramach przysługi. Nie pamiętasz?
– Co proszę?
– Twój były, kochana, twój były. Chyba nie zapomniałaś o nim tak szybko? Simon! Wpadł tam któregoś dnia. Podłączył wszystko. Inteligentny dom, cały system.
Po tych słowach odwraca się i idzie z powrotem do baru. Czerwone światło miesza się z resztkami dymu, które wyglądają jak rozpływający się w powietrzu szkarłatny duch. Zwlekam i myślę o Simonie, o dziwnym odkryciu (bo nigdy mi o tym nie powiedział). Przyszedł i wyświadczył przysługę Tabicie? Nie wspomniał o tym ani razu. Ani kiedy byliśmy ze sobą, ani potem.
Zrobili to, we trójkę, za moimi plecami. Po jakimś czasie Tabitha zaproponowała, żebym się wprowadziła. Czynsz był tak śmiesznie niski, że przecież musiałam się zgodzić. Bo jak niby mogłam się oprzeć?
Taka wspaniała oferta. Niesamowicie kusząca. Chodź, zamieszkaj tutaj, zobacz, ile tu bajerów.
Wielka szara ćma nie może wydostać się z ogrzewacza. Patrzę na nią, ale nie mogę jej pomóc. Biedne stworzenie przyleciało ku światłu, które okaże się jej końcem. Obserwuję, jak płonie, trzepocząc się w agonii. Czułki zamierają na końcu.
Rozdział 7
Jo
Szampan wypity, powietrze ucałowane, przyjaciele Arla wrócili do swoich zabytkowych domów z podziemnymi basenami. Machając Tabicie na pożegnanie, wychodzę na ostry, siarczysty mróz. Jest środek nocy. Podobnie jak niebo i powietrze, cały świat zrobiony jest z zamarzniętej czerni, która tylko czeka, aż ktoś ją roztrzaska. Highgate przypomina dzisiaj szklany dagerotyp, historyczną i delikatną fotografię z połowy osiemnastego wieku; skulone szare sylwetki zwalniają w martwej mgle. Daleko w dole Highgate Hill, za cmentarzem, auta skręcają w lewo lub w prawo, zawsze dalej, zawsze osobno.
Rozpływają się w nicości.
Większość barów i restauracji w Highgate Village zamknęła się już koło dwudziestej trzeciej. Dlaczego? Przypuszczam, że ma to związek z poświątecznym dołkiem pierwszej połowy stycznia – każdy jest zbyt biedny lub zbyt niemrawy, by wyjść na mróz. Co oznacza, że mój spacer przez Jackson’s Lane będzie jeszcze bardziej samotny niż zwykle.
Między siedemnasto- i osiemnastowiecznymi domostwami robi się ciaśniej, ogrody stają się coraz mniejsze i starsze. Idę wąską ścieżką zamarzniętego błota,