S.K. Tremayne

Asystentka


Скачать книгу

czasów. A ponieważ wciąż się przyjaźnimy, to do mnie wpada.

      – Chcesz powiedzieć, że… mój były mąż potajemnie cię odwiedza?

      Janet poczuła narastające zniecierpliwienie.

      – Na miłość boską, to nie jakiś mroczny sekret, Jo. Zawsze lubiłam Simona i dobrze się dogadywaliśmy. Był dobrym mężem. Wiesz, że tak uważam. Zawsze myślałam, to znaczy zastanawiałam się…

      – Czy wszystko potoczyłoby się inaczej, gdybyśmy mieli dzieci? Tak, wiem, mamo. – Jo nie ukrywała goryczy w swoim głosie. – Mówiłaś mi o tym tysiąc razy. Zdecydowałam, że nie będziemy ich mieli. Teraz ma jedno z Polly, więc wszystko gra, prawda? Może mogłabyś je adoptować jako swoją wnuczkę, skoro ja nigdy ci jej nie dam, a mały Caleb jest na drugim krańcu świata.

      Tym razem to Janet poczuła się dotknięta. Oczywiście, że Jo była zazdrosna. Oczywiście, że cierpiała.

      Westchnęła ciężko.

      Pierwsza odezwała się Jo:

      – Boże, przepraszam. Nie powinnam była. Przepraszam, mamo, naprawdę! To dobrze, że Simon do ciebie wpada, i Polly, i Grace, i w ogóle. To miłe z jego strony, powinnam sama robić to częściej.

      – Nie przejmuj się, wiem, że to daleko.

      – Nie, mamo, to żadna wymówka, przepraszam. Obiecuję, że wpadnę do ciebie w weekend.

      Jej dowcipna, zwykle pełna energii córka była sflaczała jak stara piłka w zamarzniętym ogrodzie. Troska dodała Janet odwagi.

      – Czy mogę cię o coś spytać?

      Cisza.

      – Jasne, mamo.

      – Czemu nie chciałaś mieć dzieci, Jo? Simon marzył o byciu ojcem, tyle razy mi o tym opowiadał, a poza tym był do ciebie bardzo przywiązany. Wiem, że to też doprowadziło do waszego rozwodu, przynajmniej częściowo.

      – Rozmawiałyśmy o tym. Byłabym fatalną matką.

      – Czy tylko o to chodziło, kochanie?

      – Co masz na myśli?

      – Ostatnim razem, kiedy Simon tu był, zaczęliśmy rozmawiać o dzieciach. Powiedział, że martwiłaś się o…

      Tak trudno było znaleźć właściwe słowa. Zesztywniała jak zmrożone źdźbła trawy w ogrodzie Janet mówiła dalej:

      – Simon powiedział, że martwiłaś się tatą. Że dzieci mogłyby odziedziczyć jego geny. Zaawansowana schizofrenia. Taka jak u Roberta. Przyznał, że czasem martwiłaś się o to, że twoje dzieci mogłyby ją mieć lub że ty byś zachorowała, a wtedy dziecko zostałoby bez matki. Ale nie powinnaś…

      – Mamo!

      – Nie wolno ci, kochanie. Nie wolno ci pozwolić, żeby ten strach przejął kontrolę nad twoim życiem. To się nie stanie. Kiedy tata… No wiesz…

      – Oszalał? Kiedy tata oszalał?

      – Tak, kiedy twój biedny ojciec oszalał, lekarze przyjrzeli się wszystkiemu: nie ma ani jednego przypadku po żadnej stronie rodziny; nic, co wskazywałoby na podłoże genetyczne. Przytrafiło mu się nieszczęście, to wszystko.

      Jo odpowiedziała spokojnym, może nawet zimnym głosem:

      – W osiemdziesięciu procentach schizofrenia ma podłoże genetyczne.

      – Tak, ale nie w tym przypadku!

      Janet zdała sobie sprawę, że podniosła głos. Nie zdarzało jej się to w stosunku do Jo. Co się między nimi działo? Nie mogła sobie przypomnieć ich rozmowy równie dziwnej jak ta, już od dłuższego czasu, przynajmniej od rozwodu. Kochała swoją córkę. Miały z Jo dobrą, szczerą relację, nawet jeśli czasem ją zaniedbywały. Jo przynajmniej odzywała się raz w tygodniu. Will dzwonił z Los Angeles raz na miesiąc, jeśli w ogóle. Pięć minut gadki o niczym, trochę opowieści o Calebie i tyle.

      – Jo, jesteś spięta.

      – Powiedziałam już, że wszystko okej, mamo. Po prostu martwię się paroma rzeczami. Czasem.

      – Rzeczami? – drążyła Janet. – Jakimi rzeczami?

      – Takimi tam… rzeczami. Egzystencjalna bezcelowość życia. Nadciągająca zagłada klimatyczna. Paradokumenty.

      Janet zachichotała. To brzmiało bardziej jak jej Jo. Westchnęła z ulgą.

      – No dobrze, niech będzie. Wpadnij w ten weekend. Może zjadłybyśmy razem obiad?

      – Pewnie, mamo, tak zrobimy. I naprawdę przepraszam, że się zezłościłam. Chyba faktycznie jestem nieco zestresowana. Próbuję napisać ten scenariusz, znaleźć jakieś wyjście, ale nie idzie mi zbyt dobrze. Do końca życia będę płacić komuś za wynajem.

      – Tak bardzo chciałabym ci pomóc, Jo. Żałuję, że nie kupiliśmy tego domu, kiedy mieliśmy okazję. Miałabyś co odziedziczyć, ale kiedy Robert…

      – Już dobrze, mamo, to nie twoja wina. Muszę kończyć, naprawdę. Cześć, mamo.

      Jej córka sprawiała wrażenie rozkojarzonej. Jakby ktoś niespodziewanie wszedł do mieszkania.

      Janet pożegnała się z nią i nieporadna rozmowa dobiegła końca. Położyła telefon na stole. Zapatrzyła się w zdjęcia na półce. Jo i Will. Obok nich młody Robert. Miał trzydzieści parę lat. Był przystojny. Jo i Will byli bardziej podobni do niego niż do niej. Na zdjęciu jej mąż się uśmiechał. Całkowicie zdrowy. Na następnej fotografii siedział na podłodze w dużym pokoju z Jo i jej przyjaciółmi z dzieciństwa – Billym, Ellą, Jenny, Neilem – i uczył ich rysować, malować i pisać. Kartki i kredki były wszędzie, jak to w beztroskim dziecięcym bałaganie. To było chyba na rok przed tym, zanim pojawiły się poważne objawy.

      Nawet teraz te wspomnienia strasznie ją przygnębiały. Powolne, bezlitosne zniszczenia czynione w ich życiu przez chorobę, która ostatecznie doprowadziła do tego, że Robert zagazował się w rodzinnym samochodzie.

      Janet pamiętała ten dzień – konkretny moment – kiedy po raz pierwszy zdała sobie sprawę, że coś jest naprawdę nie tak. Gdy nie mogła już dłużej zaprzeczać, ignorować lub udawać, że jej mąż był ekscentryczny czy zestresowany.

      I choć wydarzyło się to tak dawno, kilkadziesiąt lat temu, wspomnienie wciąż było żywe.

      Przeszła z kuchni do pokoju, żeby obejrzeć wieczorne wiadomości. Robert siedział na kanapie wpatrzony w telewizor. Ekran był czarny, a wtyczka wyjęta z gniazdka. Przecież nigdy nie odłączali telewizora. Podeszła, żeby podłączyć go z powrotem do prądu, jednak kiedy się pochyliła, Robert krzyknął:

      – Nie, nie rób tego, Janet! Nie podłączaj go!

      Zszokowana, usiadła obok niego i zapytała:

      – Co? Dlaczego mam tego nie robić?

      – Bo on do mnie mówi – powiedział Robert, marszcząc brwi. – Telewizor do mnie mówi.

      Rozdział 6

      Jo

      The Flask w Highgate. Gdzie indziej moglibyśmy świętować powrót Tabithy z Brazylii? To jeden z tych osobliwych, drewnianych, brudnych i rozklekotanych pubów dla klasy średniej, w którym płonie kominek i podaje się grzane wino. Tak się składa, że lokal jest też położony mniej więcej dwie i pół minuty spacerem od wspaniałego, osiemnastowiecznego domu Arla, w którym w korytarzu wiszą plamiste obrazy Damiena Hirsta.

      Najlepsze dzieła zdobią pewnie jadalnię, salon, salę bankietową albo inny siedemnastohektarowy podziemny ogród rzeźb, cholera wie, co tam właściwie jest. Tylko raz zostałam tam zaproszona i widziałam niewiele więcej niż kuchnię, tak dużą jak cały dom