zasłony widać czerwone ściany, drogi telewizor, ulubione stalowe rzeźby Tabithy. Po chwili wszystko ogarnia ciemność, w oknach odbijają się latarnie na Delancey, mokre auta i delikatny śnieg. Za moment wszystko się powtarza. Światła zapalają się, a potem gasną. Gasną i zapalają. Każda jedna żarówka.
Wygląda to tak, jakby światło faktycznie żyło. Nadawało coś do kogoś, używając alfabetu Morse’a. Ale do kogo? I kto jest w środku, kto wysyła wiadomość?
Nikt. Albo raczej: na pewno nie człowiek.
Słyszę, jak ktoś mnie woła.
To moja sąsiadka, mieszka jakieś trzy domy dalej. Deborah Welland. Jest w szlafroku, trzęsie się na mrozie. Imprezowicze rozchodzą się powoli, kręcąc głowami. Debs podchodzi bliżej; to dość nerwowa kobieta, jakoś po czterdziestce, rozwiedziona, z farbowanymi włosami. To ten typ, który zgłasza do rady dzielnicy absolutnie wszystko – za dużo drzew, za mało drzew, za dużo autobusów, za mało autobusów – ale zawsze chce jak najlepiej. Oddałaby mi ostatnią szklankę cukru, choć sama słodzi trzy czubate.
– Debs, co jest? Co się dzieje?
Głupie pytanie. Obydwie wiemy, co się dzieje. Deborah pokazuje w górę, w stronę wąskiego balkonu z ozdobną balustradą.
– Całą noc – mówi z zatroskanym wyrazem twarzy. – Całą noc tak robią. Twoje światła… zapalają się i gasną. Jak jakiś kod.
Kręci głową i patrzy na mnie. Z żalem?
– Na początku zobaczyłam to koło ósmej, kiedy wracałam z pracy. Widziałam, że wszystkie tak robią. Migają. Myślałam, że to korki. Ale to trwa już tak długo…
Obydwie spoglądamy w górę, a światła w pustym mieszkaniu powtarzają cykl. Zapalają się i gasną. Na zmianę. Przez minutę. Wstrzymuję oddech, przerażona jak małe dziecko, któremu ktoś włączył horror dla dorosłych. Dlaczego to takie straszne i zarazem hipnotyzujące?
To muszą być asystenci. Kontrolują światła. Od razu mi lżej, bo inni też to widzą, nawet jeśli boję się coraz bardziej. W zasadzie to czego jesteśmy świadkami?
– To dziwaczne… Przepraszam, ale tak jest – mówi Deborah. – Jakby ktoś był w twoim mieszkaniu i bawił się wszystkimi włącznikami. Ale nikogo nie widać. Dom nie jest nawiedzony, prawda?
Stara się obrócić wszystko w żart, ale to ostatnie, na co mam ochotę. Drobne płatki śniegu topnieją mi na twarzy; moja słodka, nieco neurotyczna sąsiadka jest wyraźnie wzburzona.
– Próbowałam dodzwonić się do Tabithy. – Deborah przykłada do twarzy dłoń z wystawionym kciukiem i małym palcem, jakby trzymała jakąś starą słuchawkę. – Pomyślałam, że powinna wiedzieć, bo to jej mieszkanie i tak dalej… ale nie mogłam się połączyć.
– Byłam w pubie. Z nią. Pewnie miała wyłączony telefon.
– Jezu, zobacz, znowu…
Deborah ma rację. Światła migają na całą ulicę, oświetlając pobliskie budynki; pewnie widać je aż w Regent’s Park, gdzie nie dają zasnąć wilkom zamkniętym w ciasnych klatkach zoo.
– Powinnam tam iść – mówię, próbując wyglądać na bardziej spokojną niż w rzeczywistości. – To pewnie jakaś usterka w elektronice. Wiesz, jaka jest Tabitha. Wszystko zawsze najlepsze, zawsze najnowsze, ale te rzeczy też czasem się psują. Całe mieszkanie wariowało przez ostatnie kilka dni.
Deborah zezuje na mnie, jakby nie była pewna, czy mówię poważnie.
Żegnam się z nią szybko i drżącymi dłońmi wpisuję kod do drzwi wejściowych. Łapię się na tym, że biorę głęboki oddech. Spokojnie. Nie chcę wchodzić do tego mieszkania. Spokojnie. Nie chcę wchodzić do tego mieszkania.
Rozdział 9
Jo
Stając przy drzwiach, czuję na plecach litościwe i przerażone spojrzenie Deborah. Przekraczam próg i wchodzę do suchego i ciepłego wnętrza, mijając po drodze sterty porozrzucanych jak jesienne liście śliskich ulotek knajpek z curry, pizzerii i sieciowych burgerów.
Głęboki wdech. Jeśli mam się z tym zmierzyć, muszę zrobić to szybko albo wcale. Wszedłszy po schodach, staję przed drzwiami do mojego mieszkania, drzwiami Tabithy; nadal nie czuję, że to miejsce jest w jakikolwiek sposób moje. Chyba już nawet nie chcę być z nim zbyt blisko związana.
Co zaraz zobaczę? Wyobrażam sobie najróżniejsze rodzaje niedorzecznych technologicznych potworów i bełkoczących elektrycznych widm. Albo kogoś martwego. Mojego zmarłego ojca. Tata będzie siedział w rogu i mówił do mnie, a z ust będzie mu ciekła ślina.
Przestań. Uspokój się.
Klucz, obrót.
Otwieram drzwi. Widzę dobrze oświetlone mieszkanie. Uporządkowane i normalne. Ściany pomalowane na czerwono, obwieszone obrazami i zdjęciami z licznych podróży Tabithy. Część z nich pstryknęłyśmy razem, większość zrobiła ze swoimi partnerami, no i Arlem.
Ceramiczna meksykańska czaszka upamiętniająca Dzień Zmarłych. Mała, autentyczna statuetka ze starożytnego Egiptu – mężczyzna z głową psa.
Wchodzę do przedpokoju i zaglądam do salonu. Cisza brzęczy jak wnętrze medytacyjnej misy.
Nic się nie zmieniło. Widzę kawałek wulkanu z Etiopii. Piękne, na swój sposób melancholijne muszle z Sanibel na Florydzie. Regały, a na nich należące do Tabithy powieści i książki na temat historii naturalnej; pod nimi moje thrillery, kryminały, historia sztuki i długi rząd poradników dla scenarzystów.
Cokolwiek działo się ze światłami, cokolwiek robili z nimi asystenci, przestali. Wyglądam przez okno, Deborah zniknęła. Podobnie pozostali. Ulica jest pusta. Widzieliśmy zwykłą usterkę czy coś więcej?
Jedyną dziwną rzeczą jest przejmujące zimno. Ogrzewanie wysiadło. Nie powinno. Inteligentne ogrzewanie miało utrzymywać temperaturę na poziomie dwudziestu stopni Celsjusza, nawet kiedy mieszkanie stoi puste – w ten sposób byłyśmy pewne, że rury nie pękną od mrozu. Ale na zewnątrz jest lodowato, a tutaj chyba jeszcze zimniej. Jak w lodówce.
Okej, okej. Muszę zachować spokój. I spróbować nie myśleć o Liamie. O tym, co powiedział. Jakkolwiek dziwne by to było. Musiał mieć swój powód, który nie miał nic wspólnego ze mną.
Po włączeniu aplikacji Electry na telefonie wybieram „Funkcje” i sprawdzam „Oświetlenie” oraz „Ogrzewanie”. Wygląda na to, że światła były ustawione tak, by włączyć się o dwudziestej trzeciej, kiedy wrócę do domu. Ale jednocześnie miały nie włączać się przez całą noc, gdybym wróciła później. Aha. Czyli to po prostu moja wina? Nie mogę sobie przypomnieć, żebym bawiła się tymi ustawieniami w pubie; byłam nieco pijana i rozkojarzona. Czyżbym sama wprowadziła asystentów w błąd?
Nie mam pojęcia. Jedyne, co wiem, to, że zimno powoli staje się nie do zniesienia.
– Electra, nastaw ogrzewanie na dwadzieścia dwa stopnie.
Diadem dzwoni i Electra odpowiada:
– Ogrzewanie zostało włączone na dwadzieścia dwa stopnie Celsjusza.
– Dzięki, Electro!
– Po to tu jestem!
Patrzę na nią – obojętną czarną kolumnę pełną procesorów i przewodów. Wewnątrz mnie rodzi się wrogość, prawdziwy gniew. Bo jestem pewna, że ktoś – lub coś – robi mi coś chorego i paskudnego. Najpierw ich teksty, potem muzyka, teraz światła? No i Liam, który prawie mi groził.
„Ktoś umrze”.
Mam jakieś dowody, coraz więcej, ale dalej nie mogę nic z nimi zrobić, a już na pewno iść na policję. Z powodu przeszłości.