– był głównym łącznikiem Taty ze światem rodzącej się finansjery. Ale właściwą moc Śpiewak zdobył dopiero wtedy, kiedy ojciec chrzestny łódzkiej ośmiornicy trafił za kraty. W gazetach zaś napisano, że mafii w Polsce już nie ma.
To na zlecenie Śpiewaka dwudziestego pierwszego lutego tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątego ósmego roku z urzędu meldunkowego w Brescii (Lombardia) skradziono pięćset osiemdziesiąt dokumentów in blanco. Tekturowe formularze carta d’identità, czyli włoskie dowody osobiste, padły łupem włamywaczy tylko dlatego, że Marcello Waleski, urzędnik polskiego pochodzenia śpieszący się na swój własny ślub, nie zamknął ich, jak to miał w zwyczaju, w metalowej szafie otwieranej dwustopniowym kodem i przytwierdzonej do podłoża Ufficio Anagrafe. Sprawców włamania było dwóch, ich personaliów nie ustalono. Dostali się do budynku po balkonach, przepiłowali kraty. Zanim rozdzwonił się alarm, byli już w pobliskim ogrodzie. Przez cały weekend ochrona sądziła, że monitoring uruchomił zabłąkany kot, bo nie stwierdzono w urzędzie żadnych strat, a po budynku wałęsał się tłusty dachowiec. Świeżo upieczony żonkoś wrócił po tygodniowym urlopie i z miejsca stał się głównym podejrzanym. Śledztwo było drobiazgowe, trwało kilka miesięcy z okładem. Ostatecznie Waleskiego oczyszczono z zarzutów, odebrano mu tylko premię kwartalną. Klucz do kasety trzymał każdej nocy pod poduszką. Nigdy wcześniej ani później nie był karany, nie dostał upomnienia za jakiekolwiek uchybienie. Miesiąc po opisywanych zdarzeniach się rozwiódł. Jest bardzo przywiązany do kotki, którą wtedy przygarnął. Nadał jej imię Carta D’identità. Jej młodym zaś, bo pulchność okazała się stanem brzemiennym, ostatnie numery skradzionych dokumentów: Numero Uno i Numero Tre.
Mniej więcej w tym samym czasie policja w Neapolu zarejestrowała szereg napadów na cudzoziemców. Cristina Luiza Balbieri straciła w ten sposób torebkę ze skóry strusia zdobioną diamentowymi szprosami, którą otrzymała ponoć w darze od księcia Monako. To tej pamiątki żałowała najbardziej i z jej powodu zgłosiła się do carabinieri, domagając się natychmiastowego odnalezienia zguby. O paszporcie watykańskim, który znajdował się w bocznej przegródce torby, wspomniała dopiero pod koniec składania zeznań. Był wydany czasowo i miał numer 820, a nowiutki – stały już dokument – czekać miał na nią po powrocie do biura. Torebki nie odzyskano. Złodziej na skuterze, który wyrwał z dłoni Cristiny książęcy podarunek, odesłał jej szminki i skórzany pas do pończoch, o którym dyplomatka zapomniała wspomnieć na komendzie policji. Ślad po dokumentach i zawartości portfela obywatelki Państwa Watykańskiego zaginął. Później na jaw wyjdzie, że podobnych kradzieży dokonano również w innych miastach. W sumie zaginęło trzysta czterdzieści sześć paszportów z różnych krajów. Były też przypadki rabunku blankietów prawa jazdy, choć nie w takich ilościach. Wtedy nie połączono tych faktów z włamaniem w Brescii.
O sprawie przypomniano sobie dopiero kilka miesięcy później, kiedy od czerwca do września tego samego roku Crédit Agricole Indosuez Bank zgłaszał zuchwałe kradzieże czeków bankierskich. Podobne zawiadomienia stopniowo docierały z banków: TSB, Dresdner Bank, Deutsche Bank, HSBC, Landes Bank Essen, Rabobank i innych. Kiedy z mennicy zniknęły papiery wartościowe – w tym historycznej złotej linii kolejowej Stanów Zjednoczonych – a jedyny z zatrzymanych pracowników ochrony, który chciał zeznawać, popełnił samobójstwo w areszcie, prowadzący dochodzenie wyzbyli się wszelkich wątpliwości, że mają do czynienia z działaniem zorganizowanej szajki.
Większość zrabowanych papierów przez najbliższy rok realizowano na terenie Republiki Federalnej Niemiec. Wpadło kilkudziesięciu słupów, pośredników i pomocników łączników. Większość otrzymywała wyroki w zawieszeniu. Reszta sklonowanych papierów wypływała sukcesywnie przy okazji rozmaitych śledztw, nie tylko na terenie Europy Zachodniej. Nigdy nie udało się połączyć tych spraw.
Eksperci szacują, że policja, urzędy i banki nie zakwestionowały trzydziestu procent dokumentów, a środki wypłacono. Jest wielce prawdopodobne, że dokumenty te będą pojawiać się w różnych sprawach kryminalnych przez najbliższe lata – określono w prognozie kryminalnej.
Pracownicy służb zajmujących się śledztwem wspominają do dziś: ci fałszerze to byli artyści, dystrybutorzy ich dzieł natomiast – istne diabły. Ale jak to bywa z upadłymi aniołami, mają oni jedną cechę główną: do podpisania cyrografu nie nakłaniają ludzi uczciwych, lecz chciwców. Dobrego człowieka nie da się oszukać.
Chełm, Polska, wiosna 2016
Jestem, a więc nie ma się czego bać, pomyślał Daniel Skalski, gdy trzaskały za nim kolejne bramy. Strażnik otworzył śluzę, a za nią, jak okiem sięgnąć, rozciągał się więzienny plac. Tę połać prostopadle przecinała wąska aleja nazywana przez więźniów pacynką zmartwychwstania. Ten, kto szedł nią choć raz, wie, że człowiek czuje się wówczas, jakby mu przywracali życie. Jeśli ktoś dotarł aż tutaj, znów miał prawo oddychać pełną piersią. Daniel wciągnął potężny haust wolności i zatrzymał w płucach: kwiaty, paliwo, kurczaka z rożna gdzieś w oddali, lody pistacjowe. Dlaczego pod mamrem w Chełmie czuję gelato? – zdziwił się i jak na zawołanie na końcu języka poczuł smak łakoci z dużymi kawałkami pistacji podawanych we Fragoli. Słynna włoska cukiernia mieściła się tuż obok kei w Portoferraio, przy której Daniel zacumował „Daisy” – siedemdziesięciometrowy jacht z miejscem do lądowania dla helikoptera i całkowicie przeszklonym basenem zarejestrowany na jedną ze spółek Skalskiego – White Horse Trust Liberia LTD, do której jakimś cudem prokuraturze nie udało się dokopać.
To moja najbliższa przyszłość, uśmiechnął się do siebie. Byle tylko zdobyć drugi klucz i dostać się do skrytki. A gdyby i to się nie udało, pozostaje jeszcze plan awaryjny: wierny przyjaciel Fred. Trzeba zadbać, by włos mu z głowy nie spadł. Przynajmniej do czasu, aż Noell zawiadomi go o fortunie ojca.
Eskortujący go strażnicy zatrzymali się. Czekali, aż poprzednia brama się zamknie, bo dopiero wtedy mogli ruszyć dalej. Daniel zadarł głowę i wpatrywał się w chmury przemykające w pośpiechu, jakby spłoszone surowym wiatrem, który gnał je do bezpiecznej zagrody przed szarym kowadłem niechybnie zwiastującym deszcz, i to jeszcze tego popołudnia. Przypominały mu watę, jaką będąc dzieckiem, układał na gałązkach świerku, albo smakołyk na patyku, który matka kupiła mu, kiedy jedyny raz wybrali się razem nad Bałtyk. Obłoki były wąskie, strzępiaste. Niektóre tak delikatne, że błękit nieba prześwitywał przez nie jak ciało pierwszej kochanki przez muślinową koszulkę. Daniel nie pamiętał imienia dziewczyny, ale zarys bioder i krągłość ud spowite tajemnicą przezroczystej materii pojawiały się w jego wspomnieniach w najmniej oczekiwanych momentach.
Zapowiedź deszczu mógł dostrzec na razie tylko wytrawny żeglarz. Wciąż było słonecznie, choć rześko, aż Daniela raz po raz przechodził dreszcz. Zdało mu się nagle, że ten cholerny smoking od Armaniego, w którym zatrzymano go cztery lata temu, jest mokry. A może i był zawilgocony, bo kiedy odebrał go z depozytu, pachniał jak wszystko w więzieniu: kapustą, ludzkim potem, nadmiarem testosteronu i nędzą. Odda go do pralni, jak tylko dotrze do domu, albo wyrzuci i kupi sobie nowy, równie markowy, zadecydował. Na razie upajał się tym, że pozbył się ohydnego więziennego drelichu i znów ma na sobie cywilne ubranie. Bez żalu oddał Śniademu, z którym dzielił celę, swoje całkiem nowe dresy i polary z logotypem Mercedesa. Zostawił też mydło, książki, przybory do pisania, a nawet okulary. Nigdy ich nie potrzebował. Nosił je tylko podczas procesu, gdyż adwokaci uważali, że to uwiarygodni jego wizerunek finansisty. Wziął jedynie swój sygnet z herbem rodu von Hochberg, a kiedy go zakładał, jakby wsuwał glocka do kabury, poczuł siłę wynikającą z przynależności do jednej z najstarszych rodzin arystokratycznych. Tej siły nie zastąpi nic innego. Dawne moce wróciły momentalnie, jak zawsze, kiedy wpatrywał się w miniaturki złotych lwów i dwugłowego orła na rubinie