nie spojrzała.
Wysiadła pod hotelem Grand bez słowa podziękowania. Długo patrzył, jak zmierza do wejścia. Skulona, z pochyloną głową, zdawało się, że pod lichym płaszczem skrywa potężne skrzydła. Nagle potknęła się o wyszczerbiony chodnik, a kiedy podniosła głowę, zauważył, że potarła oko. Liczył, że się odwróci i ostatni raz będzie miał szansę doświadczyć jej drapieżnego spojrzenia, ale to się nie stało, choć musiała wiedzieć, że ją obserwuje, bo stojący za nim kierowcy otrąbili go kanonadą. Ruszył, dopiero kiedy zaświeciło się następne zielone, a za zakrętem pojął, że znalazł się dokładnie w tym samym miejscu, co przed dwiema godzinami. Na poddaszu przy Kołłątaja 3, pod dziesiątką, świeciło się już światło. Mógł spróbować wejść do Darii, zobaczyć syna, ale nie chciał. Myślał o tej przydrożnej zjawie i nagle odkrył, co go do niej ciągnęło: zazdrość. Jej zapalczywość i zawziętość były większe niż rozpacz, która ją przepełniała. Przeciwko czemu się buntowała? Jakby od tego zależało jej życie. Nigdy nie czuł w sobie takiego ognia. Ból, cierpienie, poczucie pustki, osamotnienia – znał je wszystkie bardzo dobrze; pragnienie odwetu, wściekłość, gniew – te emocje towarzyszyły mu nieustannie. Czasami miał wrażenie, że jego życie jest wojną, i znał doskonale swoją siłę rażenia. Ona zaś miała w sobie ten nieokiełznany płomień niezgody na zniszczenie i była w tym szczera. Jakby należała do innego gatunku wściekłych lub pochodziła nie z tego świata. Była godnym wyzwaniem, jak anielska rękawica rzucona w twarz diabłu. Walczyliby tym samym orężem, ale różniłby ich motyw. Kiedy to sobie uświadomił, odetchnął z ulgą, bo o mały włos skończyłby dziś w pościeli z tą chudą dzikuską, a nie wynikłoby z tego nic dobrego.
Czterdzieści minut później już o niej nie pamiętał. Jadł kolację z rodziną, a tej nocy pierwszy raz od czterech lat spał we własnym łóżku. Kochał się z Emilią gwałtownie, krótko i w absolutnej ciemności. Po wszystkim błyskawicznie zasnął. Nic mu się nie śniło. Nie przypuszczał, że już nigdy nie zobaczy swojej rezydencji w Stasinie: ogrodu zimowego, trzech posesji i posiadłości obsadzonej stu siedemdziesięcioma ośmioma gatunkami drzew, nie licząc krzewów. W głowie mu się nie mieściło, że tak to się poukłada.
Następnego dnia Emilia wspaniałomyślnie zaproponowała dzieciom, by zostały w domu, więc kiedy Daniel zszedł na dół, wszyscy czekali na niego z zaparzoną kawą i paterą wuzetek. O ile Krysia była tylko niespokojna, bo miała test z angielskiego, to Krystiana rozsadzał gniew. Na widok ojca odłożył grę i spojrzał na niego wyzywająco. Był zawiedziony, że Daniel unika konfrontacji i z apetytem zajada ciastko.
– Jak długo zostaniesz?
– Tyle, ile trzeba. To mój dom.
Przeciągnął się, ziewnął. Spojrzał na syna z góry.
– A wczoraj było tak przyjemnie.
– Miesiąc temu dziadek miał zawał. To już trzeci – odparł syn. – Babcia samowolnie wypisała się ze szpitala. Na twoją cześć. Obojgu nie wolno się denerwować. Ale ciebie to nie interesuje. Interesujesz się tylko sobą.
– Co się przypieprzasz?
– Może trzeba to powiedzieć jasno, tato. – Krystian nabrał powietrza, zanim wyrzucił na jednym oddechu: – Krysia ani mama ci tego nie powiedzą, ale też tak myślą. Mamy dość rozwiązywania twoich problemów. Oddaj kasę kumplom bandytom, bo ukręcą nam łby. A potem wypierdalaj do swojej wywłoki albo tego wykidajły z wczoraj. Idź, gdzie cię oczy poniosą, i wiatru w garbate plecy. Nie chcemy cię tutaj.
Daniel upił łyk kawy. Dokończył wuzetkę.
– Wracaj do lekcji, synu – rzekł.
– Jestem już na studiach. Mam zajęcia, nie lekcje. Studiuję zaocznie, bo ktoś musiał pójść do pracy i opłacać bieżące rachunki. Krysia sprząta u obcych ludzi, żeby mieć trochę grosza. Poradzilibyśmy sobie lepiej bez ciebie. Wiesz co, może umrzyj? Wszyscy byliby szczęśliwsi.
W tym momencie z kuchni wyszła rozpromieniona Emilia. Była odprężona, świetlista. Dobrze widziała zaciśnięte pięści syna, wargi wykrzywione złością i słyszała jego ostatnie słowa pełne nienawiści, ale wygodniej jej było udawać, że jest ślepa i głucha. Cmoknęła męża w policzek, pogładziła czule po ramieniu, jednym ostrym spojrzeniem skarciła Krystiana, jakby wyżerał ciasto przed upieczeniem, a potem popatrzyła na niego błagalnie, by choć przez kilka pierwszych dni był dla ojca milszy.
– Taka ładna pogoda – zaszczebiotała i nałożyła Danielowi kolejne ciastko. – Może skosisz trawę? Opalisz się przy okazji.
– Świetna myśl! Komornik szybciej sprzeda tę ruderę – podchwycił Krystian i zaplótł ramiona do pozycji zamkniętej. Zadowolony z zadanego ciosu rozparł się w fotelu. – Nie pozbędziesz się mnie tak łatwo, mamo. Czas w końcu pomówić z ojcem poważnie. Skoro ty nie potrafisz, ja to zrobię. Najpilniejsze. – Przesunął w kierunku ojca stertę papierów. – Wezwania komornicze i opłaty. Trzeba się tym zająć.
Daniel nie zareagował. Posłał za to czuły uśmiech żonie.
– Założyłaś konta, Foczko?
– Cztery. Nie licząc walutowych – zameldowała z dumą Emilia i wskazała plik dokumentów obok kupki, którą przed chwilą Krystian podsunął ojcu pod nos. – Tam masz pełnomocnictwa. Każde konto w innym banku, jak chciałeś. Namówiłam też Agnieszkę. Obiecała nie mówić Fredowi. Bardzo byłby na nas zły.
– A ty, synu?
Młodzieniec nie odpowiedział. Wstał, zapalił papierosa. Odwrócił się do okna i przygarbił. Z trudem się powstrzymywał, by nie uderzyć Daniela, dlatego za wszelką cenę unikał teraz jego wzroku. Silił się na spokój tylko ze względu na matkę, która na przemian bladła i czerwieniała.
– Nie pal w domu – upomniał syna Daniel.
– Będę robił, co zechcę. A w twoich machlojkach nie zamierzam brać udziału. Matka niech robi głupoty, ale spróbuj uwikłać Krysię, to wpierdolę ci tak, że się nie pozbierasz.
Daniel pozostał spokojny, jakby te słowa nie padły. Emilia, przerażona rozwojem sytuacji, przyłożyła dłoń do twarzy.
– Wkrótce się wyprowadzamy. Wiesz dokąd? Pod most – kontynuował Krystian. – Żebyś mógł wyjść z więzienia, dziadek podpisał sąsiadowi kilka weksli. Nie może ich wykupić. Dlatego jest po trzecim zawale, a babcia miała udar. Ten dom zabiera Dzik. Całą twoją wieśniacką, nieotynkowaną rezydencję. Może za psi grosz sąsiad kupi pozostałe dwa domy, jeśli matce uda się go wziąć na litość. Wszyscy nas ścigają. Fredowi nic już nie zostało do sprzedania i ma dość. Nie dziwię się. Gdybym był na jego miejscu, dawno kopnąłbym cię w tyłek i odjechał w siną dal. Po drodze oczywiście ukatrupił ciebie, bo jesteś chodzącym kłopotem. Wirusem! Może chciałbyś być wielkim bandytą, oszustem, mistrzem manipulacji, jak piszą o tobie w gazetach, ale jesteś tylko egocentrycznym dupkiem. Patologicznym kłamcą, najgorszym z możliwych nieudaczników. Tak, tato, jesteś nikim. Cały ten twój niedokończony ogród zimowy i szesnaście telewizorów do każdego z pokoi, które kurzą się w garażu, idą się jebać. Resztę bierze komornik, więc lepiej wypierdalaj stąd swoim kradzionym wózkiem i nigdy nie wracaj. Ułatwisz nam wiele spraw.
I z zapałem, który może dać człowiekowi tylko nienawiść, wyjmował z szafy kolejne pudła wypełnione po brzegi dokumentami.
– Proszę, to prezent powitalny na nowej ścieżce. Miłej lektury.
Wyszedł, trzaskając drzwiami. Kwadrans później salon opuściła też zarumieniona ze zdenerwowania Krysia.
– Mam dziś test. Uczyłam się do niego miesiąc – wyjąkała. – Pojadę tato, dobrze? Nie będziesz się gniewał?