że plebania w Enton, nieco oddalona od głównego traktu, stała w otoczeniu drzew. Za żelazną bramą droga szeroka jak spory pojazd podjeżdżała pod budynek i zataczała pętlę wśród drzew. Trawnik i ogródek znajdowały się na tyłach, ale i do nich, i do pozostałych części posiadłości można było się dostać tylko przez odrębne furtki. Od portyku odchodziły dwie żwirowane ścieżki. Jedna prowadziła do znajdującego się o niecałe sto jardów domu wikarego, który, jak wspomniano, bezpośrednio łączył się z drogą. W drugą stronę odchodziła równie szeroka droga, także mogąca pomieścić powóz, z tej jednak nikt nie korzystał, gdyż kończyła się ślepo i niepodobna było na niej zawrócić. Żelazną bramę i obie furtki przez cały rok o zachodzie słońca niezmiennie zamykano na klucz. Jeśli więc ktoś potem chciał się dostać do domu, musiał to sygnalizować dzwonkiem.
Tak więc pani Ordie wśród nocnej ciszy posłyszała odgłos kroków, a wiemy już, iż sprawdziła, że jest dwadzieścia pięć po jedenastej. W następnej jednak chwili jej twarz przybrała wyraz zupełnego zdumienia, oczy wybałuszyła, uszy zaś nadstawiała coraz czujniej. W wszystko to z powodu wrażenia, że posłyszała kroki męża.
Gwałtownie oddychając, nasłuchiwała. Zbliżające się kroki stawały się coraz bardziej zdecydowane, prędkie, pewne siebie. Miały w sobie to coś, czego nie słyszała od chwili, gdy zostawiła męża w Kalkucie, a teraz oto rozbrzmiały pod jej oknem, kierując się do drzwi wejściowych. Z okrzykiem radości otworzyła okno na oścież, wołając:
– George! George, najdroższy George,u! Poznałam cię po krokach! Co cię sprowadza do domu?
Nie było odpowiedzi, jeśli nie liczyć ciągle rozlegających się dźwięków. Wychyliła się jednak przez okno i w świetle padającym z dobrze oświetlonej kuchni, znajdującej się pod kątem prostym do drzwi wejściowych, rozpoznała nie do końca wyraźną, ale niewątpliwą sylwetkę kapitana Ordie,ego w jego mundurze.
Patrzyła, jak schodzi z szerokiej ścieżki i zatrzymuje się u wejścia na usytuowaną z boku domu werandę. Znowu się odezwała:
– George,u, chyba mnie nie słyszysz. Nie pukaj… dziecko źle się czuje. Poczekaj chwilę, a ja cię wpuszczę.
Skoczyła do drzwi. Lampka nie nadawała się do przenosin, Louisa nie chciała zaś tracić czasu na zapalanie świeczki, dobrze bowiem znała każdy stopień, po ciemku więc zbiegła na dół. Trudniej natomiast było z zasuwami w drzwiach, które nie chciały się odemknąć. Dlatego pobiegła do kuchni, aby stamtąd wziąć światło. Służąca zgodnie z poleceniem czuwała, a właściwie lepiej powiedzieć: leżała z wyciągniętymi nogami, smacznie śpiąc i pochrapując. Na ruszcie płonął wielki ogień, pod oknem na desce do prasowania paliły się dwie świece, a jedna z nich ociekała woskiem. Służba potrafi być taka rozrzutna.
– Martho! Martho! – zawołała. – Wstawaj! Mój mąż wrócił!
– Co takiego?! – wrzasnęła wyrwana ze snu kobieta, najwyraźniej nie pamiętając, gdzie się znajduje. – Kto niby?
– Biegnij do drzwi wejściowych i je otwórz. Wrócił kapitan Ordie.
Louisa porwała z deski do prasowania jedną ze świec i pobiegła do drzwi. Za nią pospieszyła służąca, przecierając oczy.
Gdy otworzyły drzwi na oścież, pani Ordie cofnęła się, aby zrobić miejsce wchodzącemu. Nikt jednak się nie pokazał. Wtedy pani Ordie wyjrzała, unosząc świeczkę wysoko nad głowę. Nigdzie nikogo nie widziała.
– Potrzymaj to światło! – zwróciła się do służącej, zeszła z werandy i rozejrzała się dookoła.
– George,u! – zakrzyknęła z całej siły. – Gdzie jesteś? Drzwi są otwarte.
Tyle że kapitan Ordie ani się nie pojawił, ani nie odpowiedział.
– No, to już naprawdę dziw nad dziwy! – zawołała pani Ordie. – Gdzie on się podział?
– Psze pani – odezwała się służąca, która powoli zaczynała nawiązywać kontakt z rzeczywistością. – Nic nie rozumiem. Jak pani mówi, kto niby wrócił?
– Mój mąż, kapitan Ordie.
– Od pani Beecher?
– Od jakiej pani Beecher, co niby miałby tam robić? Musiał przyjechać prosto z Portsmouth.
– No, ale zanim doszedł do drzwi, to najpierw musiał być u Beecherów – ciągnęła służąca. – Bo jak inaczej, skoro nasze bramy zamknięte?
Pani Ordie chwilę się zastanawiała, bo wcześniej nie przyszło jej to do głowy, a potem odrzekła:
– Widać jedna musiała być otwarta. To bardzo nieostrożne, Martho, bo jak nie ma Richarda, to ty powinnaś tego doglądać. Tata pewnego razu wyrzucił z pracy służącego, który zostawił na noc otwarte bramy.
– Zamknęłam je obie o zachodzie – odparła Martha. – A klucz wisi na swoim miejscu w kuchni.
– To niemożliwe – zawyrokowała pani Ordie. – Kapitan wszedł przez tę najdalszą. Jak tylko usłyszałam jego kroki na żwirze, od razu wiedziałam, że to musi być on. A tobie tylko się wydawało, że zamknęłaś! George! – powtórzyła pani Ordie, podnosząc głos. – George! – Znowu nie było odpowiedzi. Żaden dźwięk nie zakłócał nocnej ciszy. – Kapitanie Ordie! – zawołała. – Kapitanie Ordie!
Służąca podśmiechiwała się pod nosem, pilnując, aby pani tego nie dostrzegła. Była przekonana, że pani Ordie, podobnie jak ona, bezwiednie zapadła w sen, a wtedy jej się przyśniło, że słyszy czyjeś kroki na żwirze.
– Już wiem, co się stało! – wykrzyknęła pani Ordie. – Nigdy przedtem go tu nie było, a skoro natychmiast nie otworzono drzwi, uznał, że to nie ten dom, i poszedł do Beecherów.
Z tymi słowami już zaczęła biec wąską ścieżką, która odchodziła od werandy pod kuchennym oknem. Służąca zaś podążyła za nią, wcześniej jednak szybko wniosła świecę z powrotem do holu. Na otwartej drodze wystarczało światła.
Nie było jednak ani śladu George,a Ordie,ego. Mały dom wikarego wydawał się zamknięty, a wszystko wskazywało na to, iż mieszkańcy śpią: okiennice pozostawały zawarte, wszędzie panowała cisza. Pani Ordie znowu rozważyła wszystkie możliwości i doszła do wniosku, że jej mąż nie mógł się tu skierować. Beecherowie wcześnie kładli się spać i najpewniej zrobili to już dobrą godzinę temu, a gdyby kapitan do nich zapukał, dalej by czekał przed zamkniętymi drzwiami, nie zdążyliby bowiem otworzyć i wpuścić go do środka.
– Musiało się pani tylko wydawać! – zawołała Martha.
– Zamilcz! – rozkazała pani Ordie. – Jak to „musiało mi się wydawać”, skoro słyszałam męża i go widziałam?
– No, ale niech pani sama spojrzy: bramy są zamknięte, a nie mógł się dostać ponad nimi, bo tam są kolce.
– Na pewno więc którejś nie domknięto – odparła pani Ordie. – I to głupie, że tak się przy tym upierasz, a wszystko tylko po to, by ukryć swoje niedopatrzenie.
– To bardzo bym chciała, żeby pani poszła i je sprawdziła – odpaliła Martha.
– I tak właśnie zrobię – zapowiedziała pani Ordie, żwawo ruszając w kierunku ogrodzenia, gdyż chciała unaocznić służce jej kłamstwo. – To przecież zupełnie niemożliwe, żeby kapitan Ordie, zastawszy zamkniętą bramę, w ogóle pomyślał o tym, by przełazić nad nią górą.
– To właśnie mówię – odrzekła Martha.
– Zeszłej nocy śniło mi się,