i ta brama jest tylko wyśniona?! – fuknęła, gniewnie pociągając za klamkę.
– Nie, prawdziwa.
– W takim razie mi nie mów, że wyśniłam sobie męża. Jakżeż mogłam go widzieć i słyszeć, gdyby go tutaj nie było? Kapitanie Ordie! – zawołała znowu. – George,u! Gdzieżeś się podział?
– Jeśli dostał się na teren, to musi też na nim być – argumentowała logicznie służąca. – Bo wejść i wyjść można tylko przez te bramy.
– To chodźmy do drugiej – poleciła pani Ordie.
Podążyły więc do furtki, a pani Ordie rozglądała się na wszystkie strony, czy nie zobaczy gdzieś śladu szkarłatnego munduru. Furtka okazała się zamknięta. Nie pozostało więc nic innego, niż spróbować wejścia od domku Beecherów, ale i to było zamknięte, na koniec zatem skierowały się do ogródka na tyłach domku, nieustannie rozglądając się i nawołując. Ba, zajrzały nawet do altany, ale i tu nie uświadczyły kapitana Ordie,ego. Służąca grzecznie szła za panią, na poły rozbawiona, na poły poirytowana.
„A jeśli wślizgnął się do środka za pierwszym razem, kiedy poszłyśmy do Beecherów?” – myślała pani Ordie. Weszła więc do domu, rozejrzała się po salonie, udała się po schodach do swojej sypialni, gdzie nadal paliło się światło. Korzystając z okazji, zerknęła na dziecko, potem zajrzała do kuchni. Nigdzie jednak nie było ani śladu kapitana Ordie,ego, Louisa jeszcze nigdy w życiu nie była tak stropiona i zdumiona.
Uznała, że zostało już tylko jedno rozwiązanie zagadki:
– Musiał, tak jak myślałam, skierować się do Beecherów, którzy najwidoczniej byli jeszcze na nogach i zaraz go wpuścili. A z powiadomieniem o jego obecności poczekają do rana, nie chcąc przeszkadzać, gdy dziecko jest chore.
– Co jednak z bramą? – upierała się służąca. – Jak mógł się przez nią dostać?
– Wiem, że się dostał, i to musi nam wystarczyć! – odrzekła pani Ordie. – Nie dostrzegłszy dzwonka, musiał jakoś nad nią przejść. Żołnierze są bardzo pomysłowi i zręczni. Pójdę i przyprowadzę go, a ty tutaj zaczekaj, Martho, i pilnuj dziecka.
Pani Ordie raz jeszcze podążyła do domku wikarego, zapukała do drzwi i czekała.
„Musieli go położyć w tym pokoju, który pani Beecher szykowała na powrót z Indii swego rannego szwagra. Wielkie nieba! Że też w ogóle o tym nie pomyślałam! Z pewnością wrócili razem, tym samym statkiem. George, gdy znalazłszy się w Kalkucie, dowiedział się, że James Beecher wraca, postarał się spiesznie o urlop i towarzyszył mu w drodze”.
W domu jednak nie było żadnego poruszenia, zatem pani Ordie wzięła garść żwiru z drogi i cisnęła nim w okno sypialni Beecherów. Po chwili spomiędzy zasłon wyjrzał wikary w szlafmycy.
– To ja, panie Beecher! – krzyknęła. – Jest u was kapitan Ordie?
– Pospiesz się, Annie – zawołał wikary przez ramię do żony. – To pani Ordie, pewnie z dzieckiem jest gorzej.
– Mój mąż wrócił – oznajmiła pani Ordie. – Jest u was czy nie?
– Tak, zaraz, zaraz – odrzekł wikary, który nie zrozumiał pytania, a tylko próbował szerzej odemknąć okiennicę, aby ułatwić rozmowę.
– Naprawdę mu się pogorszyło, Louiso? – dopytywała pani Beecher, która zajęła w oknie miejsce męża. – Narzucę tylko coś na siebie i zaraz będę na dole.
Wikary, uznawszy, że sprawa już załatwiona, zaczął z powrotem domykać okiennice, mimo to dotarł do nich głos pani Ordie:
– Panie Beecher! Panie Beecher! Jest mi pan potrzebny!
– Ubierz się, mój drogi – poleciła pani Beecher, sama miotając się w pośpiechu. – Chcą chyba, żebyś pojechał po pana Percivala. Jeśli dziecku rzeczywiście się pogorszyło i żaden to wymysł Louisy, nigdy już się nie pochwalę, że świetnie się znam na dzieciach. Nie miało żadnej gorączki i wyglądało tak dobrze! Ale ona jeszcze coś woła!
Pan Beecher na nowo wziął się za uchylanie okiennicy.
– Zaraz się ubiorę, pani Ordie, i schodzę.
– Ale wcale nie potrzeba. Przyjechał pana brat?
– Kto?
– Pana brat – James Beecher.
– Nie, jeszcze za wcześnie.
– Ale przecież zawinął statek, którym przypłynął mój mąż. Proszę mu powiedzieć, że tu czekam na niego.
– Zaraz oboje będziemy na dole – zawołał pan Beecher, spiesznie oddalając się od okna i sięgając po ubranie. – Annie, wrócił kapitan Ordie.
– Kapitan Ordie! – zawołała pani Beecher.
– Tak mówi jego żona.
– No to jutro będziemy mieć tutaj Jamesa. Ależ musiała to być niespodzianka dla jego żony! A tu jeszcze dziecko słabuje!
Pani Ordie czekała. Pani Beecher pojawiła się pierwsza, otulona wielkim szalem, a na nocnym czepku miała zawiązany kapelusz. Obie zaczęły mówić, nie rozumiejąc się nawzajem.
– Schodzi? Powiedzieliście mu już? – zapytała niecierpliwie pani Ordie.
– Tak, tak, moja droga. Poszedł na górę w pantoflach, a buty ma w kuchni z tyłu domu. Louiso, nie powinnaś sama przychodzić, tylko kogoś przysłać. Nie byłaś zaskoczona, że kapitan Ordie przyjechał?
– Jeszcze nigdy dotąd nic mnie tak nie zaskoczyło – odrzekła nieugięcie pani Ordie, ani myśląc spieszyć do dziecka. – Najpierw usłyszałam jego kroki i już z daleka wiedziałam, że to on. Tak się cieszę! Musiał przyjechać z Jamesem Beecherem.
– No tak, ale James ma zjawić się jutro. No, moja droga, nie traćmy czasu. Z dzieckiem bardzo niedobrze?
– Z nim wszystko w porządku, nie ma pośpiechu – zapewniła pani Ordie, opierając się o drzewo z taką stanowczością, jakby zamierzała tu spędzić pół nocy. Wpatrywała się w okiennicę, która, jak wiedziała, należy do pokoju gościnnego.
Pani Beecher patrzyła na nią zdumiona.
– Długo to jeszcze? – niecierpliwiła się pani Ordie. – Ciągle tam ciemno.
– Zaraz tu będzie – uspokajała pani Beecher. – Musi tylko znaleźć swoje buty. Kitty pewnie je odłożyła gdzieś na bok, żeby wypastować z rana.
Znowu nastała chwila ciszy, po czym zjawił się wikary.
– O, panie Beecher, pan przecież w ogóle nie musiał wstawać – rzekła pani Ordie, a zorientowawszy się, że nie jest to najgrzeczniejsze powitanie, dorzuciła: – Bardzo przepraszam za cały ten kłopot.
– Żaden tam kłopot – odparł wikary. – Chce pani, żebym jechał po pana Percivala?
– Bardzo pan uprzejmy, ale dziś w nocy nie będzie potrzebny doktor, a przynajmniej taką mam nadzieję. Od chwili, gdy ułożyłam dziecko, nawet się nie obudziło, a sama je doglądałam. Przeniosłam je do mojej sypialni. Niańka zachowała się bezczelnie, musiałam ją więc upomnieć, jutro bez żalu ją pożegnam.
– Lepiej chodźmy i zobaczmy – powiedziała pani Beecher, ani przez chwilę nie przypuszczając, że powodem całego tego zamieszania mogło być coś innego niż samopoczucie dziecka, a w tym kontekście słowa i opieszałość pani Ordie wydawały jej się dziwne.
– Tak,