Группа авторов

Z duchami przy wigilijnym stole


Скачать книгу

Ordie przedstawił nam plan ucieczki. Oficerowie mieli w sumie ledwie trzy konie i to właśnie ich na zmianę miały dosiadać damy oraz kalecy, biorąc ze sobą dziecko. Wszyscy mieli się trzymać w jednej grupie. W tym momencie rozległ się straszliwy wrzask, który, jak wiedzieliśmy, mógł wydać tylko któryś z rebeliantów, i rzeczywiście jeden z nich, zrywając zasłonę, stanął w wejściu. Mieliśmy tylko marniutką olejową lampkę, do tego żarzyła się już tylko końcówka knota, ale nawet w tym świetle mogliśmy dostrzec ciemną twarz. Dzieci krzyknęły, także niewiasty, i wszyscy skulili się w najdalszym kącie. Kapitan Ordie rzucił się jednak do wejścia i zdzielił tamtego w skroń kolbą pistoletu.

      – Mam nadzieję, że go zabił! – wykrzyknęła z ogniem w oczach.

      – Może i tak, gdyż tamten legł bez ruchu. Kapitan Ordie odepchnął go na bok szopy, a sam na czworakach ostrożnie wypełzł, by sprawdzić, jak wygląda sytuacja. Ale w chwilę potem usłyszeliśmy szamotaninę, gdyż rzuciło się na niego jeszcze dwóch napastników.

      – I zamordowali go! Wiem, co chce mi pan powiedzieć! – wykrztusiła zduszonym głosem.

      Beecher milczał, a na jego twarzy malowało się straszliwe napięcie

      – Louiso, moja droga, opanuj się – rzuciła półgłosem pani Beecher, która właśnie się wślizgnęła do pokoju. – Teraz już wiesz najgorsze.

      – Tak, dowiedziałam się najgorszego – jęknęła. – Zabili go wtedy na miejscu.

      – To prawda – szepnął pan Beecher.

      – Jest pan pewien, że nie przeżył?

      – Jak najbardziej, zginął na miejscu.

      – Ale jakie odniósł rany? Proszę mi powiedzieć, zniosę to.

      – Dość już się dowiedziałaś, moja droga – ingerowała pani Beecher. – Niech to ci wystarczy.

      – Muszę to wiedzieć – krzyknęła rozdzierająco. – George, George! Posiekali go na kawałki… co mu dokładnie zrobili?

      – Obcięli mu głowę.

      Twarz pani Ordie poszarzała, a jej ciałem wstrząsnął dreszcz. Jakoś jednak zdołała nad sobą zapanować i rzekła:

      – Niech pan dokończy. Co stało się z wami tam w środku?

      – Powstał straszny rozgardiasz. Biedne przerażone kobiety starały się uciec, niektórym to się udało, mam nadzieję. Na szczęście tych łajdaków było tylko dwóch, inaczej bowiem wszyscy zapłacilibyśmy życiem. Bardzo wyraźnie widziałem to, jak jeden z nich nadział na bagnet dziecko pani Main. Podskoczyła z rozłożonymi rękami, a krew trysnęła jej na twarz. Ciągle mam jeszcze w uszach jej rozpaczliwy krzyk. Chwilę później przyszła kolej na nią samą.

      – Na Constance? – wykrztusiła pani Ordie.

      – Tak. I zamordowali ją natychmiast. Na szczęście.

      Pani Ordie zakryła oczy, jakby chciała się uchronić przed jakąś straszliwą zjawą.

      – Constance zamordowana, a pan mówi: „na szczęście”!

      – Naprawdę wiem, co mówię – rzekł misjonarz. – Innych czekał jeszcze gorszy los.

      – A Sarah Ann? – z trudem rzuciła pani Ordie. – Co z nią się stało?

      – Nie potrafię na to odpowiedzieć. Mam nadzieję, że uciekła. W chwili śmierci pani Main straciłem przytomność i to chyba ocaliło mi życie, inaczej bowiem z pewnością i mnie by nie oszczędzili. Gdy się ocknąłem, dookoła nie było ani żywej duszy. Zobaczyłem dwoje dzieci, które nie miały już zaznać doczesnych zgryzot, także dwie damy i chorążego. Za dnia ten biedaczek powiedział nam, że nie ma już rodziców ani żadnych przyjaciół, tak że jeśli polegnie, nikt nie będzie go opłakiwał i – jak to ujął – strata okaże się niewielka.

      – Zginęli? Wszyscy?

      – Wszyscy. Te dwie damy to panie Holt i Main. Ponieważ nie widziałem innych, ufam, że udało im się ocaleć. Słyszeliśmy potem o wielu takich cudownych zdarzeniach, więc może i tutaj doszło do czegoś takiego. Żarliwie się o to modlę.

      – A teraz, Louiso, pozwól, że zaprowadzę cię do domu – rzekła pani Beecher. – Dowiedziałaś się już najgorszego.

      – Ale muszę się dowiedzieć wszystkiego – rzekła pani Ordie, a w jej głosie można było posłyszeć szaleństwo. – Jak długo mogę podejrzewać, że zostało jakieś zdanie, jakieś słowo, którego nie usłyszałam, będę się zrywać po nocy, biec i błagać o nie.

      – Usłyszała już pani wszystko – powiedział Beecher – a w każdym razie wszystko, co ja wiedziałem. Nie będę już pani zaprzątał uwagi opowieścią o mojej ucieczce, która też miała w sobie coś cudownego. Tak szybko jak mogłem, powróciłem do domu.

      Pani Ordie opadła na poduszkę i zamknęła oczy. Pani Beecher przypomniały się jej słowa, że wolałaby utracić wszystko na świecie z wyjątkiem dziecka. Tyle że jej wyobraźnia nie sięgała oczywiście tak daleko, aby przedstawić sobie straszliwą możliwość utraty męża.

      – A kiedy to się stało? – znienacka zapytała pani Ordie. – Jakiego dokładnie dnia?

      – Mówiłem już – odparł Beecher. – W nocy jedenastego maja.

      Nachyliła się, ledwie będąc w stanie zaczerpnąć tchu. Oczy gorzały jej w twarzy.

      – Ale o jakiej porze? Która była dokładnie godzina?

      – Musiało się zbliżać wpół do dwunastej. Kiedy zjawił się kapitan Ordie, spytaliśmy go, która jest godzina (trudno się dziwić, że uciekając do kryjówki, nikt z nas nie pomyślał o zegarku), a jego czasomierz wskazywał kwadrans po jedenastej. Nasza rozmowa zajęła może dziesięć minut. Z grubsza więc musiał zginąć dwadzieścia pięć po jedenastej.

      – Słyszysz! – krzyknęła Louisa Ordie, kurczowo chwytając za ramię panią Beecher. – To wtedy go zobaczyłam i usłyszałam. Jak był ubrany? – dorzuciła gorączkowo.

      – W mundur wyjściowy.

      – Właśnie! Właśnie! I co, wierzy mi pani teraz? Wszyscy mnie wyśmiewali, ale ja go przecież słyszałam. To mój mąż pojawił się tutaj dokładnie w chwili śmierci.

      Czytelnik sam musi wyrobić sobie zdanie na temat tej zagadki. Tak właśnie wszystko się rozegrało, jak to przedstawia osoba nazwana tutaj panią Ordie, a to mogą potwierdzić jej przyjaciółki. Te na próżno usiłowały z nią polemizować. Argumentowały, że dwadzieścia pięć minut po jedenastej w Delhi to wcale nie dwadzieścia pięć minut po jedenastej w Anglii. Przekonywały, że wszystko musiało być produktem jej rozpłomienionej wyobraźni, a wzmianka o George,u w Plebanie z Wakefieldu sprawiła, że jej myśli skupiły się na mężu. Na koniec powiadały, że gdyby nawet przyjąć, iż może się zdarzyć, że w rzadkich sytuacjach duchy umierających mogą się zjawić przed bliskimi osobami w jakichś odległych miejscach, jak tutaj rzecz miała się ponoć z George,em Ordie,em, to jaki był cel całego tego zdarzenia? Czemu miało ono służyć? Na to żadna ze znajomych pani Ordie nie znajdowała odpowiedzi, podobnie też jak ona sama, a przecież wierzy i będzie wierzyć aż do końca życia, że miała do czynienia z duchem swego męża.

PrzełożyłJerzy Łoziński

      Cień babki

      Maria Pawlikowska-Jasnorzewska

      Straszy, tren wlokąc z tyłu,

      w muślinach