Istotnie mieli „mnóstwo kuropatw”, a na dodatek w jeziorkach i strumieniach roiło się od pstrągów. Pośród wzgórz można było trafić na jelenie. Sami hodowali owce, a także wszystkie rośliny, jakie przydają się do prowadzenia dużego, dobrze funkcjonującego gospodarstwa, poczynając od ziemniaków i kapusty, a na winogronach i brzoskwiniach kończąc. Przy czym całe to bogactwo naturalne w Ellermore nie przekładało się na pieniądze w portfelu, te bowiem zarabiano w Glasgow. Na czym polegały tam zajęcia rodzinne, nie udało mi się dokładnie ustalić, ale cała męska część rodziny znajdowała tam zatrudnienie – i ojciec, i synowie – dlatego łatwo było przypuścić, że bankier odpowiedzialny za konto Campbellów nie miał powodów do utyskiwań.
Na miejscu zastałem wszystkich z wyjątkiem najstarszego Colina, za którego nieobecność gorąco przepraszano, czasem nawet jakby goręcej, niżby to było konieczne, jako że jego absencja w ogóle mi nie doskwierała. Niespecjalnie mnie zainteresował w Szwajcarii, a chociaż Charley był znacznie młodszy ode mnie, o wiele lepiej się z nim dogadywałem. Tom i Jack ciągle jeszcze byli mali. Ci, którzy zajmowali się „przemysłem”, jak to ogólnikowo ujmowano, w Glasgow, w domu spędzali czas od soboty do poniedziałku. Trójka maluchów była naprawdę rozkoszna, a widok ich zgromadzonych wokół Charlotte zapadł mi w serce. Jak już wspomniałem, nazywali ją Chatty, co nie brzmiało zbyt poważnie, ale słysząc, jak imię to rozbrzmiewa na wszystkich ustach w całym tym radosnym, pełnym ludzi domu, nabrałem wrażenia, że jest najpiękniejsze na świecie. „Gdzie jest Chatty?”, brzmiało pierwsze pytanie, które stawiał każdy, kto stanął w progu. Jeśli nie znaleziono jej natychmiast, zaczynały się poszukiwania w całym domu, na wszystkich piętrach i we wszystkich korytarzach, a „Gdzie jesteś, Chatty?” rozbrzmiewało zewsząd, dopóki nie dobiegła skądś odpowiedź, dobrze słyszalna, chociaż wypowiedziana spokojnym głosem. „Tutaj jestem, chłopcy”, wołała zachęcająco, co zawsze napełniało mnie zachwytem. Bo też w gruncie rzeczy wszystko w Chatty mnie zachwycało. Może nawet zbyt wiele, gdyby się nad tym zastanowić. Zdarzało się bowiem, iż myślałem, co by się stało z nimi wszystkimi, gdyby ona na przykład wyszła za mąż. A w pewnym momencie nawet stoczyłem gwałtowny spór z sobą samym, dowodząc, że byłoby to niezwykle egoistyczne, gdyby cała rodzina w ten sposób wpływała na uczucia Chatty, aby zapobiec jej zamążpójściu, co – jak nie mogłem się uwolnić od podejrzenia – naprawdę miało miejsce. Zarazem z lekkim dreszczem myślałem o tym, że całe to królestwo zawaliłoby się, gdyby coś wywabiło Chatty z domu.
Nie potrafię opisać, jak bardzo przyjemny był dla mnie ten pobyt. Z rana wyruszaliśmy na wzgórza albo udawaliśmy się na wędrówki po okolicy. Wieczorami bardzo często wychodziliśmy przejść się po kolacji, a wtedy zostawałem sam na sam z Chatty, gdyż „chłopcy” mieli niezliczone zainteresowania, podczas gdy pan Campbell zazwyczaj pozostawał w bibliotece, zaczytany w gazetach, które na czas dostarczano mu dyliżansem z Oban albo łódką. W ten sposób zwiedziłem dokładnie całą najbliższą okolicę, nie oddalaliśmy się bowiem nazbyt, aby Chatty była pod ręką, na wypadek gdyby chciał od niej czegoś ojciec albo któreś z dzieci. Nierzadko protestowała, żebym nie poświęcał jej tak wielkiej uwagi, gdyż bez wątpienia wyżej sobie cenię czas spędzany z chłopcami. Gdy zaś zapewniałem ją, że znacznie milsze są dla mnie chwile w jej towarzystwie, uśmiechała się z wdzięcznością i lekko potrząsała głową. Żartobliwie namawiała mnie, abym nie był aż tak szarmancki, i zapewniała, że naprawdę nie obrazi się, jeśli zostawię ją samą. W sumie jednak, jak przypuszczam, lubiła te nasze wieczorne spacery.
– Jest pewna rzecz, o której mi pani jeszcze nic nie wspomniała – rzekłem pewnego razu – a o której powinna pani sporo wiedzieć, nie potrafię bowiem uwierzyć, by w rodzinie, która wrosła w jedno miejsce od wieków, nie pojawił się jakiś duch.
Usłyszawszy sugestię, że jakoby coś przemilczała, odwróciła się do mnie, a gdy wygłosiłem całe zdanie, uśmiechnęła się z lekka, jednak nie z oczekiwaną przeze mnie wyrozumiałą ironią. Był to raczej rodzaj uśmiechu przyznającego, iż rzeczywiście coś pominęła.
– My nie mówimy tu o duchu – rzekła. – Nawet zastanawiałam się, czy naprawdę niczego pan nie dostrzegł. Mnie się to całkiem podoba, ale w końcu zdążyłam przywyknąć przez całe życie. No więc to tu – dodała, gdyż znaleźliśmy się na szczycie niewielkiego wzniesienia, skąd odchodziła alejka, którą poznałem jako Ścieżkę Szlachetnej Damy, chociaż nie wyjaśniono mi, skąd taka nazwa. Jak przypuszczałem, dawniej musiało to być przejście do starego domu, które teraz bez żadnego wyraźnego celu okrążało część posiadłości. Po stronie ogrodu i domu dróżka wiodła odrobinę ponad krzewami, podczas gdy po drugiej stronie stromo opadała w kierunku rzeki, która wymknąwszy się jezioru, dalej wiła się szerokimi zakolami. Po obu stronach tej alejki rosły wysokie buki, a w prześwitach między nimi widać było dom, zadbane ogrody oraz srebrzysty połysk jeziora. Gdy podążaliśmy ową drogą, raziło nas zachodzące słońce, w listowiu szeleścił delikatny, acz rześki wietrzyk, a gdzieniegdzie można było dostrzec na ziemi żółtawe liście dowodzące, że właśnie zaczynał się okres pogodnego przemijania.
– A więc to tu. – Podobnie jak poprzednio, słowa te zabrzmiały niejasno, lecz nawykłem już do tego, że Szkoci – Szkoty! – najnormalniejszym zwrotom nadają niekiedy szczególne znaczenia, więc w takich jak ta chwilach specjalnie się tym nie przejmowałem.
– Przypuszczam – odezwałem się – że gdzieś u podnóża tej skarpy musi biec droga do wioski czy jakiegoś gospodarstwa, chociaż, szczerze mówiąc, nie bardzo ją widzę.
– A czemu pan tak uważa? – spytała, spoglądając na mnie z uśmiechem.
– Bo zawsze słyszę kogoś idącego tędy, wydaje mi się, że tam w dole. Kroki są bardzo wyraźne. Czyżby ich pani teraz nie słyszała? Wprawiają mnie w zakłopotanie, gdyż nie mogę dostrzec, którędy mogłaby biec ścieżka.
Uśmiechnęła się znowu znacząco i wpatrzyła się we mnie, nasłuchując podobnie jak ja. Po krótkiej chwili rzekła:
– I właśnie o to pan wcześniej zapytał! Otóż gdybyśmy nie słyszeli tych kroków, bylibyśmy bardzo nieszczęśliwi. Wie pan, czemu mówi się tu o Ścieżce Szlachetnej Damy?
W chwili, gdy mówiła te słowa, zdałem sobie sprawę, iż zmieniło się coś w moich wrażeniach, a nawet trzeba byłoby uściślić: w moich wrażeniach słuchowych, gdyż to właśnie ten zmysł rejestrował teraz bodźce. Słyszałem ów dźwięk już często, a rozglądając się wcześniej, aby dociec, czyje to mogą być kroki, i nie widząc nikogo, nie miałem wątpliwości, że muszą one dobiegać z jakiegoś niewidocznego w tej chwili przejścia, przy czym – z pewnością z dołu. Teraz jednak odczucia zupełnie się zmieniły i nie mogłem nawet pojąć, iż kiedykolwiek sądziłem inaczej, jako że kroki rozlegały się na tym samym poziomie, na którym znajdowaliśmy się my, rozbrzmiewały obok nas, jakby w alejce dotrzymywała nam towarzystwa jakaś trzecia osoba. Nie wierzę w duchy, zupełnie nie jestem przesądny, przynajmniej na ile mi wiadomo, nie bardziej niż inni, w tej chwili jednak dość skwapliwie ustąpiłem drogi, mając dziwne poczucie, jak niepokojące byłoby otarcie się o coś niewidocznego.
– Aha! – powiedziała Charlotte. – No właśnie, jakieś nieprzyjemne wrażenie, prawda? Zapomniałam, że pan nie jest tak nawykły do tego jak ja.
– Czy ja wiem, powiedziałbym nawet, że odrobinę już nawykłem, gdyż słyszałem ten dźwięk tak często – odparłem, nieco zawstydzony moim niewytłumaczalnym ruchem. Zaraz też rozśmiałem się, co, najwyraźniej wymuszone, nawet mnie samemu wydało się nie na miejscu, i powiedziałem: – Z pewnością jest jakieś proste wyjaśnienie tego zjawiska, jakieś wibracje czy echa. Nauka poświęcona akustyce wyjaśniła już wiele tajemnic.
– Nie