Группа авторов

Z duchami przy wigilijnym stole


Скачать книгу

George padł w bitwie? Czy ci nieokrzesani buntownicy go zabili? Bo…

      – Uspokój się, Louiso – z naciskiem powiedziała pani Beecher. – Nie sądzę, byś kiedykolwiek w swoim życiu potrzebowała więcej spokoju niż teraz. Nieszczęście…

      – Został ranny? Czy…?! Ach, George,u, najdroższy George,u, a ja wygadywałam na ciebie różne rzeczy tylko dlatego, że nie piszesz! O co właściwie chodzi?

      – To bardzo długa i skomplikowana historia, moja droga. James Beecher znalazł się w Delhi w samym środku tej katastrofy.

      Pani Ordie nagle zerwała się z miejsca i wybiegła z pokoju. Pani Beecher sądziła, że skierowała się do swej sypialni, podążyła więc za nią, ale młoda, niesłychanie podekscytowana kobieta wbiegła do gabinetu wikarego, gdzie na sofie spoczywał wychudzony, wyglądający na bardzo chorego mężczyzna, którego jasna ongiś twarz pociemniała od orientalnego słońca.

      – Panie Beecher! – zawołała Louisa, w błagalnym geście chwytając dłonie mężczyzny. – Kiedy to się stało? Nazywam się Louisa Ordie.

      – A czy… Czy moja szwagierka coś już pani mówiła? – rozbrzmiało pełne wahania pytanie.

      – Tak, tak, wiem, że doszło do najgorszego, ale chcę poznać szczegóły.

      Wyprostował się, na ile mógł, ona zaś siadła obok niego. Ów wdowiec obciążony dziećmi nierzadko był wysyłany w podróże misyjne.

      – A jest pani pewna, że będzie w stanie znieść szczegóły? – spytał, wnosząc z jej słów, że ogólną wiedzę już posiada.

      – Tak, jestem pewna. Proszę niczego nie pomijać. Pana szwagierka mówi, że był pan w Delhi.

      – Udałem się tam na wiosnę, aby pożegnać się z kilkoma przyjaciółmi przed powrotem do domu, tyle że w Delhi znienacka bardzo mi się pogorszyło i od tego czasu pozostaję chory.

      – A jak z powstaniem?

      – Już do tego dochodzę. Był to drugi poniedziałek majowy, po śniadaniu nadeszły niedobre wiadomości. Żołnierze z Trzeciego Pułku Bengalskiej Kawalerii Hinduskiej w pełnym uzbrojeniu opuścili Meerut, mordując Europejczyków. Osiemdziesięciu pięciu spośród nich nie chciało przyjąć nabojów do karabinów, gdyż były okręcone w papier nasączony tłuszczem wołowym lub wieprzowym10, stanęli więc w Meerut przed sądem wojskowym. Ten uznał ich winę i skazał na dziesięć lat ciężkich robót. Wyrok został im odczytany na placu apelowym w sobotę dziewiątego maja, po czym zostali wrzuceni do więzienia. Ale już nazajutrz zbuntował się cały pułk, uwolnił więźniów i zaatakował europejskich oficerów, a także ich żony i dzieci. Następnie jedenastego maja doszło w Delhi do otwartej rewolty. Zwlokłem się z łóżka, ubrałem, dołączyłem do przyjaciół i wspólnie czekaliśmy na nowiny. Te zaś szybko zaczęły napływać. Buntownicy skierowali się na Deriowgunge – zabijając po drodze wszystkich napotkanych oficerów. Brygadier skierował do walki pięćdziesiąty czwarty pułk hinduskiej piechoty, wzmocniony przez dwa działa, a może także i jakieś inne oddziały, ale tutaj informacje są sprzeczne. W każdym razie stanęli naprzeciwko buntowników pod Bramą Kaszmirską, ale nie doszło między nimi do żadnej walki, gdyż sipajowie zaczęli się bratać z rebeliantami, by potem wspólnie zacząć mordować oficerów, których zabili co do jednego! Tchórzliwi nędznicy, nie darowali życia nikomu!

      Louisa mocno przygryzła wargi, ze wszystkich sił starając się zachować spokój, chciała bowiem usłyszeć wszystko aż do końca.

      – A czy oficerowie się nie bronili?

      – Bronili się ze wszystkich sił, cóż jednak z tego, skoro nie mieli broni – padła odpowiedź. – Następnie zalały nas informacje, że do powstania przyłączyły się bardzo różne grupy Hindusów, podpalając osiedla w Deriowgunge i rabując europejskie rezydencje. Buntownicy kradli i zabijali, potem zaś ich śladem podążyli zebrani w liczne grupy goojurowie11, którzy rabowali dosłownie wszystko. Nie przepuścili niczemu. – Pan Beecher zawahał się, ale ciągnął dalej, zwiedziony wymuszonym spokojem słuchaczki. – Nikt nie wiedział, gdzie uciekać ani co robić. Nikt nie miał pomysłu, gdzie ukryć oficerskie żony i dzieci. Wiele osób myślało o Flagstaff Tower, tę jednak uznano za niebezpieczną, trzeba więc było porzucić ten pomysł. Niektórzy – mam nadzieję, że było ich wielu – zbiegli w wozach dostawczych albo na końskim grzbiecie czy nawet pieszo. Byli tacy, którzy schronienia szukali na kwaterach, ale tam w nocy dopadli ich buntownicy, zabijając wszystkich: i oficerów, i żony, i dzieci.

      – A czy był z nimi ktoś z mojej rodziny? – spytała Louisa, ciągle z nienaturalnym spokojem.

      – Nie, ale to muszę opowiedzieć pani dokładniej. W okolicach południa żona mojego gospodarza i jej kuzynka szukały schronienia w szopie, a ja także do nich dołączyłem. Nie wiem, jak mi się to udało, ale strach czasami potrafi dodać niezwykłych sił. Schronienia szukali także inni, jeszcze kilka dam, pośród nich dwie pani siostry, a także kilkoro dzieci, trójka, może czwórka, jak również biedny chorąży, nie mniej ode mnie schorowany. Mieliśmy nadzieję, że tam jest bezpiecznie, że rebeliantom nie przyjdzie do głowy, by kogoś w tym miejscu szukać. Szczególnie że w wejściu powieszono doszczętnie przemoczony materiał, jakby się suszył. Wierny sipaj (a znalazło się takich niemało) siadł na zewnątrz, jakby na warcie, kiedy zaś nawinął się jakiś ciągle szukający łupu zbójca, każdemu udatnie tłumaczył, że w środku leży jego umierająca matka, którą należy zostawić w spokoju.

      – A był tam mój mąż?

      – Jeszcze nie wtedy. Przez cały dzień nikt z naszych bliskich nie zajrzał do nas, żeby nas nie zdradzić, my zaś trwaliśmy w niepewności, ale i nadziei, nie wiedząc, kto przeżył, a kto poległ. Cóż to był za dzień! Nie mieliśmy nic do jedzenia ani do picia, upał był straszliwy, a przy tylu osobach stłoczonych w niewielkim pomieszczeniu, powietrze strasznie zatęchło. Ocenialiśmy, że temperatura sięgała dobrze powyżej czterdziestu kilku stopni. Najgorsza jednak była obawa, że nas odkryją. My, mężczyźni, potrafiliśmy jakoś temu sprostać, ale te biedne kobiety… Zdaje mi się, że przynajmniej niektóre wolałyby już umrzeć, niż tak trwać, oczekując niepewnego losu. Usiłowałem jakoś je uspokoić, ale nie było to łatwe. Niemniej najdzielniejsze z nich jakoś mi w tym pomagały. W nocy, pod osłoną ciemności, zakradł się do nas kapitan Ordie.

      Na to nazwisko z ust Louisy wyrwał się okrzyk:

      – Mój mąż!

      – Opowiedział nam, co się wydarzyło tego dnia, a przypuszczam, że niektóre szczegóły złagodził na nasz użytek, na koniec zaś zaczął rozważać naszą sytuację. Niepodobna, stwierdził, jeszcze jeden dzień przetrwać w tym samym miejscu, dlatego sądził, iż lepiej, abyśmy dołączyli do grupy, która chciała uciec w kierunku Kurnaul. Wszyscy ochoczo podchwycili ten pomysł, chcąc natychmiast wyruszać. Wtedy pani Holt, żona mojego przyjaciela, którą wizja ucieczki wyrwała z letargu, zaczęła się dopytywać o swojego męża, jako że nie widziała go od rana.

      „Zobaczycie się, żyje i jest bezpieczny”, odrzekł kapitan Ordie.

      „Daje pan słowo honoru?”, spytała w obawie, że może ją okłamywać.

      „Daję słowo honoru. Na razie uznaliśmy, że ze względów bezpieczeństwa nie może się do was zakraść więcej niż jedna osoba.

      – „A mój mąż?” – przyłączyła się pani Main, która przez cały dzień przygarniała dziecko do piersi i w milczeniu popłakiwała. „Czy jest bezpieczny?” Na to kapitan Ordie odpowiedział