Katarzyna Puzyńska

Śreżoga


Скачать книгу

Kwiatkowska stała z kamieniem w dłoni i wyglądała jak nawiedzona.

      – To wiedźmi kamień – oznajmiła z satysfakcją. – Po pani minie widzę, że mam rację, prawda? Miałam wiedźmi kamień ze sobą, kiedy mnie zabito?

      Znów mówiła, jakby to ona była ofiarą morderstwa. Emilia postanowiła to zignorować.

      – Czym są te kamienie?

      – To są kamienie z naturalnie powstałą dziurką. Tak jak pani tu widzi.

      – Nie wywiercono jej? – zdziwiła się policjantka.

      Przedtem myślała, że dziwny kamień, który znajdował się w torebce Julii Szymańskiej, był elementem jakiegoś naszyjnika.

      – Zrobiła to sama natura – wyjaśniła gospodyni. Zaczynała się chyba uspokajać. Podała Emilii kamień, żeby policjantka go obejrzała. – Zwykle robi to woda. Dlatego można je znaleźć najczęściej w okolicach morza albo rzek.Głównie w Wielkiej Brytanii, ale u nas też jest tego trochę. A nawet w Egipcie.

      – Trudno je zdobyć? – zapytała Emilia ostrożnie.

      Trzeba było ustalić, skąd Julia miała kamień i monety w torebce. Policjantka widziała taki po raz pierwszy w życiu. Biorąc pod uwagę także słój z monetami, skłonna była przypuszczać, że pochodziły one z tego domu.

      – Babcia mieszkała jakiś czas na Wyspach i chyba stamtąd je przywiozła. Myślę, że teraz można takie kupić online – wyjaśniła Hanna. – W każdym razie babcia czasem nazywała je kamieniami wróżek. Pamiętam, że powtarzała, że one mogą pomóc w podróżowaniu w czasie. Pani się może śmiać, ale przecież nawet fizycy zastanawiają się nad możliwością podróży w czasie. Mówię pani. Ta zamordowana dziewczyna to ja. Nie Julia Szymańska. Pani się myli.

      Hanna mówiła tak pewnym siebie tonem, że Emilia poczuła irracjonalną chęć przytaknięcia.

      – Gdybyś to była ty, macoszko – mruknął Beniamin nieoczekiwanie – to byłabyś martwa. Tu i teraz też.

      Chłopak powiedział to tak beznamiętnie, że Emilia aż się wzdrygnęła. Tylko określenie macoszko zabrzmiało jadowicie. Reszta pozbawiona była jakichkolwiek emocji. Jak rozmowa o czymś zupełnie błahym, a nie o śmierci.

      – Gdyby zabito młodszą wersję ciebie – kontynuował myśl – to starsza wersja ciebie nie miałaby możliwości przeżycia. Świat by się zmienił na stałe. Nie można sobie bezkarnie podróżować w czasie. Sama zawsze powtarzałaś.

      Hanna Kwiatkowska wzdrygnęła się delikatnie. Strzałkowska zaczęła obracać wiedźmi kamień w zamyśleniu. Nie, podróże w czasie nie były możliwe. Ale wyraźnie rzucało się w oczy podobieństwo w ubraniu i nowym kolorze włosów Julii Szymańskiej. Ofiara była bez wątpienia ucharakteryzowana na Hannę Kwiatkowską. I miała ze sobą taki kamień. Prawie taki sam jak ten, który gospodyni pokazała Emilii. Poza tym były monety. Zapewne takie jak w słoju ukrytym w sekretarzyku.

      – Skąd przyszło pani do głowy, że ofiara ma taki kamień? – zapytała Strzałkowska.

      Tej informacji nie było w mediach, więc odpowiedź mogła być bardzo istotna.

      – Po prostu musiało tak być, żebym mogła odbyć podróż w czasie – upierała się Hanna.

      – A gdzie państwo byli we wtorek, szóstego lutego? – zapytała Strzałkowska.

      Chyba więcej informacji na ten temat nie uzyska. Natomiast była ciekawa, czy mają jakieś alibi na czas śmierci Julii. Bo każde z tej trójki miało dostęp do sekretarzyka. Mogli wziąć stamtąd monety, kamienie i cokolwiek chcieli.

      – Na imprezie urodzinowej żony. Tu w domu. Razem z wieloma osobami – podkreślił Sławomir Kwiatkowski. – Bo jak rozumiem, pani nas pyta o alibi. Zaczęło się o dziewiętnastej. Ale przygotowywaliśmy się już od szesnastej. Cały czas byliśmy razem. Była też z nami pomoc domowa. I kilku znajomych. No a potem goście.

      Emilia spojrzała na niego zamyślona. Julia zginęła koło siedemnastej. Wyglądało na to, że osoby, które wzbudziły jej największe podejrzenia, miały na ten czas alibi. Z wielką niechęcią, ale uznała, że na razie musi wykluczyć Kwiatkowskich z grona podejrzanych.

      ROZDZIAŁ 22

      Zajazd Sadowskiego.

      Środa, 14 lutego 2018. Godzina 14.30.

      Robert Janik

      Dlaczego tak naskoczyłeś na Izabelę? – zapytał Franciszek Sadowski.

      Robert Janik westchnął. Podrzucił monetę, jakby chciał sprawdzić, czy wypadł orzeł, czy reszka. Zwyczaj, którego nabrał jakiś czas temu. Taki rzut niekiedy pomagał mu podjąć trudniejszą decyzję. Z reguły bywało, że człowiek wahał się jedynie pozornie. Jeżeli wypadnie reszka, to pójdę w prawo. Jeżeli orzeł, to w lewo. Potem wypadała reszka i rzucało się jeszcze raz, bo tak naprawdę czekało się na orła, bo od początku chciało się iść w lewo. Chodziło tylko o to, żeby los potwierdził wybór. Dlatego nigdy nie interesowało go, co wypadnie. I tak wiedział swoje.

      Na przykład że musi pójść na urodzinki do Kwiatkowskich tydzień temu. Ostrożnie. Po cichu. Tak żeby szef nie wiedział, boby się wściekł. Janik widział go w gniewie. Nie był już wtedy taki pocieszny.

      Widział też pana Franciszka razem z Hanną. O, wtedy to był zupełnie innym człowiekiem.

      – U ciebie w porządku, Robi? – zapytał Sadowski, odwracając się do chłopaka.

      Robert nienawidził, kiedy tak go nazywano. Ale doskonale wiedział, skąd przyszedł, i nie zamierzał wracać do bloku na Kałasce. Tu w zajeździe czekało go lepsze życie. Tam najpewniej skończyłby marnie. A zwłaszcza gdyby teraz musiał wracać. Miejscowi jeszcze bardziej pocięliby mu twarz. Nawet dawni najbliżsi koledzy nie przyjęliby go z otwartymi ramionami. Nie gdyby stracił swoje wpływy.

      Dlatego nie zamierzał się przejmować takimi głupotami jak idiotyczne zdrobnienia. Ani innymi rzeczami, które pan Franciszek mu robił. Kto jest bez winy, niech pierwszy rzuci kamień.

      Robert nie uważał się za świętego. Mimo młodego wieku zdążył już przyczynić się do upadku niejednego człowieka. A przecież skończył dopiero osiemnaście lat. Dlatego świadomie zgadzał się na to, co tu się działo i co robił mu czasem Sadowski.

      Nie był głupi. Widział, że Izabela Pietrzak ma plan. Nawet domyślał się jaki.

      – Tak, jasne – zapewnił szefa. – U mnie świetnie.

      Sadowski się rozpromienił. Robert był teraz jego ulubieńcem i chłopak zamierzał to dobrze wykorzystać. Widział, jak jego poprzednicy podążali drogą podlizu, taki chociażby Oliwier, albo drogą walki z dawnym darczyńcą, jak Krupa i Dąbrowski. Robert szedł swoją drogą. Był sprytny i zawsze sobie radził. Tego nauczyło go życie.

      Kiedy patrzył w lustrze na swoją pociętą twarz, widział zwycięzcę. Wojownika i zwycięzcę. Nieważne, że czasem musiał dać dupy. Człowiek był skłonny do większych poświęceń dla osiągnięcia swoich celów, nieprawdaż? Wierzył, że przyjdzie moment, kiedy to on ich wszystkich wychuja.

      – Mam dla ciebie prezent, Robi – powiedział Franciszek Sadowski z uśmiechem. – Znalazłem go, jak poszedłem rąbać drewno. Pomyślałem, że ci się spodoba. Jest w kuchni.

      Chłopak ruszył za Sadowskim.

      – Tu warto by było zrobić palarnię – powiedział, kiedy z szefem mijali schody. – Jest sporo niewykorzystanej przestrzeni.

      Zgłosił tę propozycję, bo oczyma wyobraźni widział to miejsce takim, jakim by mogło być. On miał wielkie plany, a szef chował się za ograniczeniami. Bywało to wkurwiające.

      – Może kiedyś – zaśmiał się Sadowski.

      Zachowywał