w sobie pewne pragnienie, które ciągle narastało. Teraz już nigdy nie zobaczę piękna. Teraz moje oczy są zamknięte. Świat piękna już dla mnie nie istnieje.
Nie popieram takich pomysłów, poza tym można być ślepcem i ciągle marzyć o pięknych kobietach. A to jest jeszcze bardziej niebezpieczne, ponieważ żadna prawdziwa dziewczyna nie jest dziewczyną z marzeń, tymczasem wszystkie dziewczyny z marzeń wydają się rzeczywiste, kiedy o nich marzysz. Nawet bardzo rzeczywiste.
Każda piękna kobieta może przyprawić cię o frustrację. Może to być Kleopatra, Amrapali, każda inna. Kiedyś będziesz miał jej dość. Pragnienie piękna jest jak głód: karmisz się pięknem, sycisz się nim, ale nie jesteś w stanie jeść codziennie tego samego. Wcześniej czy później, znudzi ci się. Nawet najlepsze jedzenie przyprawi cię o mdłości, jeśli będziesz spożywał je codziennie.
Zniszczenie swoich oczu po to, by pokonać pożądanie, jest głupie. Jednak Surdas tak właśnie zrobił. I to on pisał poematy o dzieciństwie Kriszny – jakżeby inaczej, przecież człowiek, który wyłupił sobie oczy, aby uniknąć pożądania, nie mógłby nawet pomyśleć o tym, że jego Bóg tańczy z dziewczętami, żonami innych, że wiedzie wygodne, komfortowe życie. Dla niego Kriszna nigdy nie ma więcej niż siedem lat. Wiele świątyń w Indiach jest nazywanych świątyniami Baladżiego i każda z nich poświęcona jest dziecku, jakim był Kriszna.
A zatem… Tamta świątynia Baladżiego znajdowała się na wprost domu człowieka, który ją zbudował. Z powodu świątyni i bezgranicznego oddania tego człowieka…
Przed świątynią znajdowała się studnia, w której ten mężczyzna codziennie o poranku zażywał kąpieli. Następnie modlił się całymi godzinami. Uważany był za człowieka bardzo religijnego. Z czasem ludzie zaczęli nazywać go Baladżi… Nie pamiętam jego prawdziwego imienia, bo słyszałem tylko imię, które mu nadano, zanim jeszcze go poznałem. Baladżi nie było jego prawdziwym imieniem i pewnie nadano mu je z uwagi na wybudowaną świątynię.
Bywałem tam, ponieważ w świątyni tej panowała wspaniała cisza. Jedyne, co ją zakłócało, to śpiewy Baladżiego – potrafił śpiewać całymi godzinami, a ponieważ był bogaty, miał dużo czasu. Śpiewał trzy godziny rano i trzy godziny wieczorem; systematycznie torturował Boga tej świątyni. Nikt do niej nie przychodził, chociaż była naprawdę piękna, bo wszyscy woleli chodzić do świątyń położonych dalej – nie byli w stanie znieść tego hałasu. Bo Baladżi nie śpiewał, ale hałasował – jego śpiewanie było tak okropne, że mogło uczynić cię wrogiem śpiewu do końca życia.
Ja jednak chodziłem do tej świątyni i to dzięki temu poznaliśmy się bliżej. Baladżi był już stary, kiedy zapytałem go:
– O co prosisz codziennie przez trzy godziny rano i trzy godziny wieczorem? I… dlaczego do tej pory nie otrzymałeś tego, o co prosisz?
– To dlatego, że nie proszę o rzeczy materialne. Proszę o sprawy duchowe. Nie osiągniesz tego w ciągu jednego dnia. Musisz prosić przez całe życie, a otrzymasz to po śmierci. Jednak jest pewne, że to otrzymasz. Zbudowałem świątynię, służę panu, modlę się. Sam wiesz, że nawet zimą w mokrych ubraniach…
Uważa się, że dowodem na głębokie oddanie jest dygotanie z zimna w mokrym ubraniu. Tymczasem ja uważam, że jeśli drżysz z zimna, łatwiej przychodzi ci śpiewanie. Po prostu zaczynasz krzyczeć, aby zapomnieć o tym, że trzęsiesz się z zimna. Powiedziałem mu:
– Mam na ten temat inne zdanie, ale ci go nie zdradzę. Chcę powiedzieć ci tylko jedno: mój dziadek twierdzi, że tacy ludzie jak ty są tchórzami. Że ty jesteś tchórzem. Marnujesz sześć godzin dziennie, a przecież życie jest takie krótkie… Musisz więc być tchórzem.
– Twój dziadek powiedział, że jestem tchórzem?
– Tak, a ja mogę go przyprowadzić, żeby to potwierdził.
– Nie rób tego. Byłby to niepotrzebny kłopot, ale wiedz, że nie jestem tchórzem.
– Dobrze, przekonajmy się więc…
Za świątynią znajdowało się miejsce, które w Indiach nazywamy apsara. Ludzie przychodzą tam ćwiczyć, gimnastykować się, trenować indyjską wersję zapasów. Bywałem tam, więc wszyscy ci zapaśnicy byli moimi przyjaciółmi. Poprosiłem trzech z nich, żeby mi w czymś pomogli. Zapytali, co mają zrobić, a ja im wytłumaczyłem:
– Musimy przenieść łóżko Baladżiego. Śpi na zewnątrz, więc nie będzie to trudne. Postawimy je na studni.
– Ale kiedy się obudzi, może ze strachu wpaść do środka – zaprotestowali.
– Nie martwcie się. Studnia nie jest głęboka. Wskakiwałem do niej wiele razy. Nie jest głęboka ani niebezpieczna. A dobrze wiem, że Baladżi nie ma zamiaru skakać. Będzie siedział na łóżku i darł się wniebogłosy, wzywając na pomoc swojego boga.
Udało mi się, choć z trudem, przekonać trzech z nich. Tłumaczyłem:
– Tak naprawdę nie będziecie mieli z tym nic wspólnego. To mój pomysł, a problem polega na tym, że sam nie uniosę łóżka. Proszę was, bo jesteście silni. Będę na was czekał. On kładzie się spać o dziewiątej, o dziesiątej ulice pustoszeją, a o jedenastej bez ryzyka możemy go przenieść.
Na miejscu pojawiło się tylko dwóch z nich. Jeden się nie zdecydował, więc w sumie było nas jedynie trzech. Byłoby trudno go przenieść. Postanowiłem więc poprosić o pomoc dziadka. Opowiedziałem mu dokładnie, co zamierzamy zrobić. Dziadek stwierdził, że stanowczo przesadzam, prosząc go o pomoc w zrobieniu tego, co zamierzam, a co wymierzone jest w tego biedaka, który nikogo przecież nie krzywdzi, no może poza tym, że wydziera się przez sześć godzin dziennie, do tego już jednak wszyscy się przyzwyczaili.
Powiedziałem dziadkowi, że nie będę się z nim spierał. Chcę tylko, żeby nam pomógł, a w zamian będę mu winien przysługę. To, o co prosiłem, nie było zbyt trudne do wykonania – łóżko trzeba było przenieść kilka metrów, nie budząc przy tym Baladżiego.
Dziadek przyszedł – właśnie dlatego twierdzę, że był człowiekiem wyjątkowym; miał wtedy siedemdziesiąt pięć lat! A więc przyszedł i powiedział:
– Dobrze. Zróbmy, co mamy zrobić, i zobaczmy, co z tego wyniknie.
Zapaśnicy się przestraszyli, widząc mojego dziadka, ale wytłumaczyłem im, że sam go o to poprosiłem. Będzie czwartą osobą. I poprosiłem, żeby nie uciekali, bo będę miał duży problem: we dwóch z dziadkiem z pewnością nie damy sobie rady. Przekonywałem, że nie muszą się niczego obawiać.
Mieli jednak wątpliwości, czy mój dziadek nie przyjaźni się czasem z Baladżim i czy nie powie mu potem, kto przeniósł łóżko. Wyjaśniłem im, że dziadek na pewno nic nie powie ze względu na mnie, a poza tym przecież nie wie nawet, jak oni się nazywają.
W końcu przenieśliśmy Baladżiego i postawiliśmy jego łóżko na niewielkiej studni…
Tylko on się w niej kąpał, choć od czasu do czasu ja też tam wskakiwałem… Ogromnie się temu sprzeciwiał. Nic jednak nie mógł począć – skoro już tam wskakiwałem, musiał pomóc mi się stamtąd wydostać. Mówiłem mu wtedy: „Co może pan teraz zrobić? Jedynie pomóc mi wyjść. Jeśli będzie mi pan przeszkadzał, będę wskakiwał tu codziennie. A jeśli naskarży pan mojej rodzinie, to zacznę tu przyprowadzać przyjaciół. Lepiej to trzymać w tajemnicy. Pan kąpie się na zewnątrz, a ja w środku. I nikt nikomu nie przeszkadza”…
A zatem… Studnia była niewielka, więc z łatwością postawiliśmy na niej łóżko. Wtedy poprosiłem dziadka, żeby już sobie poszedł, bo gdyby przyłapano go tutaj, całe miasto uznałoby to za grubą przesadę.
Baladżi dotąd się nie obudził, ale kiedy dziadek już sobie poszedł,