Adam Silvera

Syn nieskończoności


Скачать книгу

otaczającego mnie wielkiego tłumu. Ktoś o sławie kalibru Lore – YouTuberze, które odniosło sukces – nie musiałby uczyć się imion swoich fanów ani prowadzić z nimi długich rozmów poza sekcją komentarzy, ponieważ zwyczajnie nie miałby na to czasu. Tłumię te nieprzyjemne uczucia i staram się nie dać niczego po sobie poznać, kiedy kilka kolejnych osób przychodzi, żeby się szybko przywitać, a potem godzina mija i zostajemy z Prudencią i Emilem nad jeziorem, wykorzystując niesprzedane koszulki jako siedzisko.

      – Wiem, że inaczej sobie to wyobrażałeś – mówi Prudencia, mocząc nogi w wodzie. – Ale sprawiłeś im radość.

      – Jestem jedną wielką porażką. Miałem lepsze nagranie, ale nie stało się viralem. No bez kitu, przecież byłem w samym środku akcji. A teraz to spotkanie nie wypaliło i… nieważne.

      Gryzę się w język, bo lepiej, żebym nie narzekał przy Prudencii. Później będę smęcił, gdy zostanę sam z Emilem. Silę się na luz i ruszam prosto do wyjścia. Odważni niebiańscy rzucają między sobą kulę światła, czyli czyjąś energię. Nie mam teraz nastroju, żeby patrzeć, jak ktoś się popisuje mocą, więc się nie zatrzymuję.

      Mijają godziny, a ja jestem coraz bardziej spięty, czekam tylko, aż wydarzy się coś niezwykłego. Pod prysznicem. Gdy się przebieram. Gdy jemy obiad z mamą w ulubionej wegańskiej knajpie Emila na Brooklynie. Po powrocie do domu spędzam trochę czasu sam na dachu, wpatrując się w słaby zarys Sennego króla. Prawie nie zwracam uwagi na Emila, który wspina się po schodach przeciwpożarowych.

      – Wszystko w porządku? – pyta, rzucając mi bluzę.

      Jestem przemarznięty, ale jakoś nie mogę się przemóc, żeby ją założyć.

      – To się nie wydarzy, prawda?

      – Nie, ale to nic. I tak jesteś już bohaterem, bo na swoim kanale opowiedziałeś tyle historii.

      – Raczej pomagierem – odpowiadam. – Nie jest ci przykro, że jednak nie zostaniemy obrońcami ludzi?

      – Nie musimy zostawać wybrańcami, żeby pomagać.

      Siedzimy w milczeniu, a ja modlę się w duchu do Sennego króla, żeby odmienił moje życie. Jednak gdy wybija dwunasta, odwracam się plecami do gwiazd. Idziemy na dół schodami, potem przez okno do pokoju i prosto do łóżek, gdzie zasypiamy tak samo boleśnie zwyczajni jak przez ostatnie osiemnaście lat.

      5

      CYKL FENIKSÓW

      EMIL

      Awaria klimatyzacji w pociągu we wrześniowe upały to nic przyjemnego, ale chociaż raz docieram do Muzeum Stworzeń Naturalnych wystarczająco wcześnie, żeby mieć czas pokręcić się trochę przed rozpoczęciem zmiany. Zanim wejdę do chłodnego wnętrza muzeum, mam już mokre plecy. Nic nie szkodzi – moje ciało jest dobrze ukryte pod workowatą polówką, którą specjalnie zamówiłem o rozmiar za dużą. Przepuszczam torbę przez kontrolę bezpieczeństwa i przyczepiam identyfikator, poświęcając chwilkę, żeby pozachwycać się ogromnymi, czarnymi jak węgiel skamielinami prehistorycznego smoka, które wiszą pod oświetlonym gwiazdami sufitem. Szkoda, że nigdy nie zobaczę smoka na żywo, ale może i dobrze, że wszystkie wyginęły – przynajmniej nie musimy się martwić, że alchemicy dorwą się do smoczej krwi. Sądząc po tym, z jakim zapałem ludzie polują na żyjące obecnie stworzenia, nie zdziwiłbym się, gdyby niedługo i one przeszły do historii.

      Przechodzę przez Niezmiennie Zmienną Salę, której nazwa przestała być adekwatna po cięciach w budżecie, więc nadal można tu podziwiać lipcową wystawę sztuki zmiennokształtnych. Omijam ciemną i chłodną Salę Bazyliszków, bo dziękuję, ale nie. Pierwszego dnia pracy musiałem się zebrać na odwagę i ją odwiedzić, wystarczy mi raz na zawsze. Nie przepadam za tymi stworzeniami po tym, jak w szóstej klasie wybraliśmy się na wycieczkę do zoo i taki jeden ślepy bazyliszek rzucił się na ogrodzenie, licząc, że połknie mnie w całości.

      Docieram do rozwidlenia, gdzie jeden korytarz prowadzi w dół, a drugi w górę. W czasie szkolenia powiedziano mi, że to celowy zabieg, mający na celu uhonorowanie niekończącej się wojny między hydrami i feniksami, które wydają się w pełni pochłonięte eliminowaniem siebie nawzajem. Dom Hydry na dole zaczyna się dość niewinnie – ilustracjami, na których widać, jak rybacy oswoili te stworzenia, by łowiły ryby i odstraszały większe morskie zwierzęta – jednak im dalej zajdziesz, tym wystawa nabiera większego mroku. W ostatnim pomieszczeniu znajdują się materiały z walk terytorialnych, które horda hydr stoczyła ze stadem feniksów. Byłem zupełnie oniemiały i załamany, gdy pierwszy raz zobaczyłem nagranie ogromnej, siedmiogłowej hydry, która chwytała latające feniksy i połykała je w całości.

      Kolejna sala, do której nigdy więcej nie poszedłem.

      Pędzę po spiralnych schodach do swojego ulubionego miejsca – Słonecznej Sali. Nad wejściem znajduje się witraż przedstawiający jajo i feniksa, połączone przez ognisty pierścień. Na trzynaste urodziny mama zabrała nas właśnie na tę wystawę. Brightonowi całkiem się podobała, ale szybko stracił cierpliwość, gdy zatrzymywałem się przy każdej plakietce – w tamtych czasach nie czytałem zbyt szybko i wciąż nie jest to moją mocną stroną – i pozowałem do zdjęć przed każdą gablotą na wypadek, gdybym już nigdy tutaj nie wrócił.

      W Słonecznej Sali jest wszystko: flety imitujące głosy feniksów, które służą do szkolenia i komunikacji; drewniane i żelazne łuki w kształcie skrzydeł; wachlarze wykonane z zielonych i niebieskich piór; ceremonialne świece dla tych, którzy modlą się do ognia feniksów o powtórne życie dla zmarłych bliskich; skorupki jaj o różnych rozmiarach, kolorach i teksturach; klepsydra z prochami; gliniane maski z ogromnymi dziobami i skórzane kurtki z rękawami wyszywanymi piórami, podobnymi do tych, które wciąż noszą Rycerze Aureoli; skamielina z zaschniętymi łzami; cała półka ostrzy skończoności z kościanymi rękojeściami czarnymi od sadzy oraz ząbkowanych noży żółtych jak krew hydry, z której zostały z okrucieństwem wytworzone, by zgasić feniksa i powstrzymać go przed wskrzeszeniem.

      – Przepraszam bardzo – odzywa się ktoś z brytyjskim akcentem, bezsprzecznie moim ulubionym. Serce zaczyna mi szybciej bić. Odwracam się i widzę młodego, przystojnego chłopaka z jasną, obsypaną piegami skórą, krótką szczeciną na brodzie, potarganymi rudymi włosami i nowojorską koszulką, jaką noszą wyłącznie turyści i ludzie, którzy przegrali zakład. Wskazuje mój identyfikator. – Pracujesz tutaj, prawda?

      – No. – Rumienię się i w duchu żałuję, że nie potrafię stać się niewidzialnym, żeby to ukryć. – Potrzebujesz pomocy?

      – O której zaczyna się zwiedzanie grupowe?

      – O każdej pełnej godzinie.

      Chłopak zerka na zegarek.

      – Muszę o wpół do jedenastej być na występie. Mógłbyś mnie krótko oprowadzić? Obiecuję, że nie będę zadawał zbyt wielu pytań.

      Z takim głosem mógłby mi zadawać nieskończoną ilość pytań. Moja zmiana oficjalnie zaczyna się za dziesięć minut, ale dla tego chłopaka mogę popracować trochę dłużej, żaden problem.

      – Mógłbym ci pokazać to i owo. Jest z tobą ktoś jeszcze?

      – Nie. – Wyciąga do mnie rękę, z przyjemnością ściskam jego dłoń. – Charlie.

      Nie powinienem tego robić. Nie jestem takim mózgiem jak Brighton, który zna odpowiedź na każde pytanie, ale to jedna z niewielu sytuacji, kiedy sam znam ich całą tonę. Staram się nie myśleć o tym, że w swoich dopasowanych dżinsach i ulubionych brązowych butach ze sklepu z używanymi rzeczami nie wyglądam tak dobrze, jak zawsze powtarzam, że wyglądam. Nawet nie obchodzi mnie, że Charlie najwyraźniej nie mieszka w Nowym Jorku – w końcu po coś stworzono FaceTime.

      – Więc co chcesz wiedzieć?

      – Nie